Janusz Termer
Kronika tygodniowa – od poniedziałku do niedzieli
Mam nadzieję, że jeden z moich ulubionych, a i największych pisarzy polskich – Bolesław Prus, autor Lalki i Faraona (to wiadomość dla młodzi szkolnej pozbawianej dziś tych lektur, albo je w swym młodzieńczym zadufaniu lekceważących), przebywający gdzieś w swoim pozytywistycznym niebie i wyrozumiale patrzący na nas z góry (wspominał coś o tym, gdy w marcu tego roku mieszkałem parę dni w Nałęczowie w domu, w którym przez dziesięć sezonów spędzał wakacyjne miesiące), że kto jak kto, ale On wybaczy mi tę śmiałość, iż nawiązywał tu będę do tytułu i koncepcji Jego niedościgłych “Kronik tygodniowych”…
Poniedziałek zaczyna się od mocnego akcentu. Przyjechał “z Pitra” do Warszawy znany w całym teatralnym świecie (a i u nas też) petersburski scenograf, a od niedawna także i pisarz, Eduard Koczergin, debiutujący przetłumaczonym dopiero co na polski zbiorem opowiadań Lalka anioła. Czytelnik portalu pisarze.pl zauważył zapewne moją recenzję sprzed miesiąca, gdzie znaleźć można więcej informacji na temat tej prozy i niezwykłego życiorysu jej autora, który – urodzony tuż przed wybuchem II wojny światowej z matki Polki (z domu Odyniec) i ojca przedwojennego rosyjskiego cybernetyka – jako paroletnie chłopię, dziecko rodziców uznanych za “wrogów ludu” i skazanych za to na lata łagrów, sam też został skazany na pobyt w syberyjskim “died-domie” dla sierot, skąd zwiewał długimi “etapami” w stronę rodzinnego miasta… Kto czytał wie, co było dalej, a kto nie czytał (chodzi o opowiadania Koczergina, a nie tylko o recenzję), ten ma szansę na poznanie niezwykłego życiorysu i świetnej prozy. Niby takiej prostej i zwyczajnej, pisanej na kanwie własnego życiorysu – z punktu widzenia horyzontu wiedzy o świecie i świadomości ówczesnego dziecka, które miało wszelkie dane na bezpowrotne wykolejenie, bo wychowywane przez leningradzką ulicę, złodziejaszków i nieletnie prostytutki. Prozy pisanej bez “świętego” oburzenia i patosu wielkich słów, a przecież w tej swojej prostocie robiącej wstrząsające wrażenie… Ot, niby takie tam zwyczajne dzieje, bo w oczach dzieci – jak każdemu z nas wiadomo dobrze z własnego doświadczenia – wszystko jest takie zwyczajne, naturalne i konieczne. Toteż dzieci mogłyby za Heglem (a może to filozof Hegel był dzieckiem podszyty) powtarzać w nieskończoność: “wszystko, co jest, jest konieczne i rozumne”! Na przykład: jeszcze Koczerginowskiemu, a i mojemu pokoleniu ludzi, urodzonych w latach wojny, nie potrzebny był (a i nikt o kimś takim wtedy nie słyszał) żaden tam psycholog “leczący stresy”, tak jak dziś wzywany jest on po byle wylewie rzeki czy pożarze…
I oto teraz w poniedziałkowy wieczór, w salce warszawskiego rosyjskiego ośrodka kultury, trwa autorskie spotkanie z Eduardem Koczerginem. Zebrało się tutaj niewielkie kilkunastoosobowe grono, pewnie z braku informacji (mnie zaprosiła polska tłumaczka i wydawca Lalki anioła), autor opowiada o swoim życiu oraz czyta po rosyjsku fragmenty swojej nowej prozy, padają pytania, potem są autografy i kuluarowe rozmówki… Wymieniamy adresy, telefony i e-maile, umawiamy się na następne, dłuższe i całkiem już prywatne spotkanie, w Warszawie lub może w Carskim Siole, gdzie dziś mieszka “gospodin Koczergin”. Bo jutro ma turystyczny wyjazd do Torunia, a pojutrze rano samolot do Pitra…
W czwartek w warszawskim Klubie Księgarza “spotkanie autorskie” z samym… Horacym, tak, tym największym poetą starożytnego (a myślę, że i nowożytnego) Rzymu, którego na naszym polskim gruncie reprezentuje dzisiaj prof. Andrzej Lam jako tłumacz jego dzieł wszystkich, których wydanie drugie (po dziesięciu latach), i poprawione, właśnie się ukazało. Tutaj publiczność bardziej dopisała (może dlatego, po każdej tutejszej imprezie podawana jest lampka wina i skromny poczęstunek, czego zabrakło w kulturalnym ośrodku rosyjskim), a po wystąpieniach tłumacza i erudycyjnej wielce wypowiedzi wprowadzającej profesora Jerzego Wojtczaka-Szyszkowskiego oraz lekturze przekładów Horacego w więcej niż poprawnej aktorskiej interpretacji Krzysztofa Goszytyły, wywiązała się ożywiona rozmowa o poecie obdarzonym przez antycznych bogów wielką i naturalną mocą wyrazu (furor poeticus), o różnych innych aspektach horacjańskiej nuty poetyckiej, jej aktualności i żywej aktualności dla współczesnych odbiorców poezji dzieła tego autora dumnego (i słusznego jak najbardziej) przekonania – non omnis moriar czy słynnych Pieśni i znanych nawet każdemu licealiście (kiedyś, nie dziś, niestety, gdy łacina wyparowała z programów szkolnych niemal chyba zupełnie i bezpowrotnie) jego słynnych sentencji, bon motów i rzeczywiście ponadczasowych mądrości – co prawda banalizowanych obecnie w licznych powtórkach – w rodzaju ars longa vita brevis, czy o problemach i trudnościach tłomackiej sztuki słowa (od Jana z Czarnolasu począwszy).
To wydanie dzieł Horacego (Wydawnictwo Aspra i Wyższa Szkoła Humanistyczna w Pułtusku), zaopatrzone zostało, co trzeba mocno podkreślić, staraniem tłumacza, w 103 miedzioryty, tzw. “emblematy” Ottona Vaeniusa, które od XVII wieku współkształtowały odbiór twórczości tego wielkiego poety przez odwołania do dawnych ikonologicznych wzorców oraz dzięki bardzo ekspresyjnym plastycznie i bogatym w treści symboliczne figurom alegorycznym, jak i poprzez zawarte w nich realia obyczajowe, utrwalając w pamięci czytelników, iluż to już pokoleń, dzieło tego – można śmiało powiedzieć – poetyckiego geniusza wszechczasów; aż niemalże do końca XIX w. mistrza i prawodawcy światowej literatury!
W sobotę rano wyjazd do Zagnańska, siedziby Świętokrzyskiego Towarzystwa Regionalnego na kolejne już tzw. “Posiady w cieniu Bartka”. Spiritus movens imprezy i mistrzem ceremonii był jak zawsze sprawny organizacyjnie i dynamiczny prezes tegoż Towarzystwa, dr Maciej A. Zarębski, który nie zamierza zamykać się w rodzimych lokalnych opłotkach, zaprosił kilkadziesiąt osób z kielecczyzny i innych regionów kraju do dyskusji nad znaczeniem pojęcia – “mateczniki małych ojczyzn” (właściwie trudna to i daleka od jednoznacznej jasności zbitka pojęciowa) w dzisiejszym naszym krajobrazie społeczno-kulturalnym. Mniejsza zresztą o słowa, liczą się efekty. Spośród wielu mówców brykających się z “tym tematem” (obok fotograficznego dokumentalisty z Nowej Huty prezentującego zdjęcia wsi i ich mieszkańców z czasów przed powstaniem tego sztandarowego przemysłowego kolosa tamtej epoki) najbardziej przypadło mi do gustu obrazowe, by tak rzec, wystąpienie Czesława Czaplińskiego z Nowego Jorku, który pokazał swój film dokumentalny o pewnym kolekcjonerze dzieł sztuki, który znany był powszechnie z czego innego zupełnie, a swoją wielką pasję artystyczną skrywał głęboko. Chodzi o Jana Nowaka-Jeziorańskiego, byłego “kuriera z Warszawy”, szefa polskiej sekcji Radia Wolna Europa, który tuż przed śmiercią zgodził się opowiedzieć Czaplińskiemu przed kamerą filmową o swych kolekcjonerskich poczynaniach, czyli zbieraniu dzieł sztuki polskiej (od Matejki po współczesnych) z myślą o późniejszym przekazaniu ich do zbiorów polskich, skąd tak kiedyś masowo wypływały zagranicę. I tak też się stało. Zgodnie z jego wolą cała ta cenna kolekcja trafiła do wrocławskiego Ossolineum, gdzie też będzie udostępniana, bo Nowak-Jeziorański zadbał o to, przy pomocy odpowiedniego legatu, by nie spoczęły gdzieś – jak to najczęściej w takich przypadkach bywa – w magazynach muzealnych, a były pokazywane publicznie. Szkoda byłaby zatem gdyby ten dokumentalny film, w którym słowo wstępne wygłosił, też tuż przed śmiercią, Gustaw Holoubek, nie trafił (telewizja, kina, internet) do szerszego obiegu…
A w niedzielę z rana wyjazd z dawna już planowany, nigdy nie zrealizowany, z gościnnego domu państwa Zarębskich i rozdyskutowanego do późnej nocy przy grillu Zagnańska do Bronowic i pewnej słynnej jego weselnej chaty. Pretekstem stało się przyjacielskie zaproszenie Eligiusza D., franciszkanina, współczłonka władz polskiego SEC, pełniącego w tychże Bronowicach i w Krakowie szereg rozmaitych funkcji (przełożony klasztoru franciszkanów, proboszcz małej parafii, wykładowca seminarium), a przede wszystkim znakomitego poety i otwartego na świat innych dyskutanta “na każdy temat”. Los (komunikacyjny) zrządził, że przybyliśmy z Bożeną do Bronowic kilka godzin przed umówionym terminem więc postanowiliśmy, po telefonicznym uzgodnieniu nowego, działać na własną rękę. Jednakże w samym centrum Bronowic, gdzie remonty ulic, samochodowe korki, potężne estakady drogowych obwodnic, nie mniej potężne supermarkety i centra rozrywki (zapewne nie śniła się nawet taka przyszłość Bronowic weselnym gościom Lucjana Rydla i Jadwigi Mikołajczykówny, a nawet samemu obdarzonemu przecież, jak wiadomo, przepotężną historyczną wyobraźnią, Stanisławowi Wyspiańskiemu), nie uświadczysz jednak tutaj żadnej ulicznej informacji czy wskazówki dotyczącj Muzeum Młodej Polski i “chaty rozśpiewanej”.
Pytani, nieliczni z powodu niedzieli i upału, przechodnie (a nawet młodzież w wieku studenckim) rozkładają bezradnie ręce; ktoś tam coś słyszał, że jesienią odbywa się tam jakaś wielka impreza kulturalna z licznym udziałem władz Krakowa, he, he… Ale nagle staje się mały, bo mały, ale cud prawdziwy (w końcu, było nie było, jesteśmy w miejscu dla literatury polskiej magicznym). Oto jadący rowerem niepozorny mężczyzna w średnim wieku, odpowiada na nasze pytanie szerokim uśmiechem: – ależ jakbym miał nie wiedzieć, przecież jestem siostrzeńcem pani Marii, kustosza muzeum.., wprawdzie dziś niedziela i muzeum zamknięte, ale ja tam pracuję jako konserwator i mogę państwa wprowadzić boczną furtką. No, naprawdę są jeszcze na świecie ludzie “poczciwi” jakby powiedział nasz Nagłowiczanin czy też Romain Rollanda o bohaterze swojej słynnej niegdyś powieści Colas Breugnon. Robimy szybko parę zdjęć, by nie deranżować nadmiernie naszego dobroczyńcy i wracamy do Eligiusza D. na kawę i zasłużony odpoczynek…
I jeszcze pod sam koniec tego samego niedzielnego dnia (pan Bolesław P. mocno by się zapewne zdziwił takim szybkim trybem dzisiejszych podróży, bo on – biedny – tłukł się aż trzy dni, jak sam pisał, żydowską furką z Warszawy do swojego ulubionego Nałęczowa!), lądujemy w Zakopanem przy ulicy Droga do Białego 12 przed literacką “Astorią”, zmienioną zewnętrznie do niepoznaki już na pierwszy rzut oka… I od razu, wysiadając z samochodu, spotykamy na pustej już niemal uliczce “pana z pieskiem” na spacerze, czyli Adama K. byłego współredaktora i kolegę z miesięcznika “Nowy Wyraz”, znawcę i tłumacza literatury latynoskiej, byłego dyplomatę (ambasada polska w Costa Rica), redaktora krakowskiego “Zdania”, który swe emerytalne lata spędza w położonej tuż obok starej góralskiej chałupie odziedziczonej po teściowej… Ale to już opowiadanie na następny tydzień…