Krzysztof Lubczyński: Czyściec Głowackiego

0
167

Krzysztof Lubczyński

Czyściec Głowackiego

 

Pod adresem Janusza Głowackiego, jako autora jego ostatniej (jak dotąd oczywiście!) powieści „Goodnight Dżerdżi”, padł zarzut, że została ona napisana pod współczesne gusty i sformatowana „pod media”. Śmieszny, żałosny i cokolwiek bezczelny to zarzut, gdy formułują go media gotowe w mig zadeptać wszystko, co nie mieści się w zarysowanym przez nie formacie. Wygląda to tak, jakby żarłoczny krokodyl obłudnie ubolewał, że ofiara nie próbuje się ratować przed dostaniem się do jego paszczy.

Rytm ostatniej prozy Głowackiego istotnie jest szarpany, nerwowy, kalejdoskopowy, fragmentami nieco „gazetowy”, „medialny”, ale nie dlatego, że Głowacki cokolwiek chciał sformatować pod kogokolwiek, lecz dlatego, że tylko taki może być rytm tej historii, nowojorskiej, dziejącej się w płynnym tworzywie tego miasta i że jej bohater, nie nazwany wprost, Jerzy Kosiński żył i umarł w takim właśnie spazmatycznym rytmie Nowego Jorku.

Kłopot z  przyjęciem nowej prozy Głowackiego może wynikać też stąd, że szybkie w reagowaniu na modne nowinki, nie są media wystarczająco elastyczne by przyjąć rzeczy odbiegające od szablonów, którymi się posługują;  z niechęci do wysiłku umysłowego rzecz jasna. Fakt – „Goodnight Dżerdzi” może zaskoczyć jako pierwsza być może  w ogóle w dorobku Głowackiego proza nieironiczna. Ostatnią swoją prozą „Z głowy” czy wznowieniem „Moc truchleje” zdawał się bowiem potwierdzać, że już na zawsze pozostanie szyderczym humorystą i że nie leży w jego pisarskiej naturze potencjał, który mógłby posłużyć do stworzenia – przepraszam za zastosowanie tej odmiany pleonazmu – prozy dramatycznej.

Innej jeszcze rzeczy nie mogli pojąć i przyjąć autorzy nieprzychylnych i protekcjonalnych uwag o „Goodnight Dżerdżi”. Tego mianowicie, że to naprawdę jest ksiązka o Kosińskim, autorze „Malowanego ptaka”, a nie autobiograficzna, a tym bardziej narcystyczna rzecz o samym sobie, o Głowackim. „Głowacki tak naprawdę tylko pozornie pisze o Kosińskim, a tak naprawdę o sobie” – tak brzmi ton owych „prawd”!!!….

Trzeba najzwyczajniej nawet nie zajrzeć do książki (znów umysłowe lenistwo), nie mówiąc już o jej uważnej lekturze, by wyskakiwać z taką brednią, z oceną tak dalece mijającą się z oczywistymi, a przy tym łatwo sprawdzalnymi faktami. Doprawdy, Janusz Głowacki miał i ma tyle okazji do kreowania siebie, że nie musiał tego czynić także przy okazji ksiązki o Kosińskim.

Maniera wypowiadania się o zjawiskach nie widzianych i nie przeczytanych przyjmuje już naprawdę formy wołające o pomstę do nieba. Wydaje się, że lekceważące przyjęcie „Goodnight Dżerdżi” ma też źródło w stosunku mediów do samego Głowackiego. Mają one to do siebie, że najpierw kogoś czy coś eksploatują i wysysają do suchej kostki, a kiedy się już nasycą, mają skłonność do wyrzucania niegdysiejszych obiektów zainteresowania na margines. Źródłem takiej sytuacji jest maniera traktowania Głowackiego, poważnego pisarza, jednego z najwybitniejszych prozaików minionego półwiecza, jako ciekawostki prasowej, autora gagów, bon-motów i plotek towarzyskich, rozmówcy kolorówek, jako żeru dla mas pod banalnym hasłem: „Polak, który odniósł sukces w Nowym Jorku”. Nie bez winy jest tu zresztą sam Janusz Głowacki, który na takie formatowanie swojej osoby i twórczości nie tylko przyzwalał, ale je prowokował.

Oczywiście, można to zrozumieć jako sposób na promowanie swej twórczości, jako wyraz marzenia o odbiorze możliwie najbardziej masowym. Trudno mieć pretensje o to, że wolał być bohaterem kultury masowej niż niszowym literatem, że wolał być polskim Eugeniuszem Sue czytanym przez setki tysięcy czytelników, niż wegetującym na marginesie „pisarzem przeklętym” w rodzaju Rembeka czy Ruthy. Za to się jednak płaci pobytem w czyśćcu. Jestem jednak spokojny. Janusz Głowacki obroni swe miejsce w literaturze wybitnym artyzmem, autentycznym talentem tzw. pióra. Bo i tym razem, poza wszystkim, dał nam kawał świetnej, sutej prozy. (KL)

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko