Leszek Żuliński
DIALOG CZY KLAUSTROFOBIA?
Pierwszą próbą globalizacji była budowa Wieży Babel. Tak, tak, wszyscy o tym zapomnieliśmy, więc przypomnę: potomkowie Noego po osiedleniu się na ziemi Sennar chcieli zbudować wielką wieżę, która połączyłaby Ziemię i Niebo. Bogu nieśpieszno było do takiej architektonicznej komitywy z naszym padołem płaczu i łez, pomieszał więc budowniczym języki, a oni, zdezorientowani, pozbawieni podstawowej techniki komunikacji, zagubieni w jazgocie własnych mów – rozpierzchli się i zrezygnowali z dalszego dzieła.
Biblijny mit Wieży Babel traktowany jest jako historia zróżnicowania języków. Ale to tylko powierzchowna jego idea. Tkwi w nim prawda o wiele głębsza, prawda o dążeniu do scalenia Ziemi i Nieba, a więc obszarów nie tylko dalekich wobec siebie, lecz uosabiających odmienne wartości. To mit jednoczenia przeciwieństw. To mit szukania jedności w wielości, braterstwa w rozbracie, osiągalnego w nieosiągalnym. To mit integracji! Wyjaśnia on także dezintegrację: ludzie bez wspólnego języka, bez wspólnej kultury nie są w stanie być razem, tworzyć razem, razem osiągać cel. Czy Bogu zależało na takim właśnie „zaprogramowaniu” naszych dziejów? No, nie chcę się wcielać w rolę samozwańczego egzegety, ale sądzę, że w idei celu nieziszczalnego tkwi głęboka mądrość i nakaz wpisany w ludzką naturę: sięgajcie ponad swoje możliwości, dążcie do ideału. Zaś w idei pomieszania języków i kultur można dopatrzyć się wielości metod i kodów, jakie Bóg dał ludziom we wianie.
Wygląda na to, że ludzie przechytrzyli Boga. Wymyślili globalizację, która za nic ma wszelkiego typu systemy dywersyfikacyjne i dywergencyjne. Wieżę Babel można budować – jak się okazuje – bez wspólnoty w języku. Oczywiście, pozostaje pytanie, o co w tej dzisiejszej Wieży chodzi, czy nadal o Ziemię i Niebo?, ale w jakiejś ogólnej mierze tak: chodzi nadal o scalanie obszarów dalekich i rozproszonych. I jeśli nawet sacrum religii zastępowane jest przez sacrum pieniądza, to efekt kulturowy, jaki wyłoni się z procesu globalizacji nie będzie miał wiele wspólnego z trywialną pragmatyką. Dzieje antropologii kulturowej, a nawet polityczna historia świata nauczyły nas odróżniać substrat gnoju od cudu owocu. Kolejne meandry cywilizacji były bolesne, a nawet bardzo bolesne, lecz niemal zawsze niosły postęp.
Tym razem gnój – to polityka i ekonomia. Na tych obszarach globalizacja pochłonie bez wątpienia najwięcej ofiar i wystawi największe rachunki, ponieważ dokona się poprzez restrukturyzację tradycyjnego układu stref wpływów i interesów. Ekonomiści zapewniają, że musimy przez to przejść w imię ostatecznego dobrobytu. Jeśli tak, to trudno, na pewno zaś powinniśmy unikać stresu tam, gdzie wynika on przede wszystkim z uprzedzeń. Jesteśmy np. wychowani na długiej, nowożytnej koncepcji państw etnicznych jednoznacznie preferujących autonomię i stosujących w tym celu tak jednoznaczne narzędzia, jak granice i tak radykalne metody, jak wojny. Przyjdzie nam teraz zadać sobie pytanie, czy państwo narodowe jest rzeczywiście lepsze od państwa federalnego? Przyjdzie nam bardziej samokrytycznie zwalczać w sobie relikty ksenofobii czy polonocentryzmu i godzić się ze straszakami takimi jak np. „kosmopolityzm”. Już to zresztą w różnych wersjach i na różnych etapach przerabialiśmy. I okazało się, że coca-cola jednak orzeźwia, kolorowe skarpetki dają się polubić, a jazz nawet pokochać. Będziemy musieli też zrewaloryzować specyficznie polski sens pojęcia patriotyzmu. Na straży jakich wartości go postawimy, jakimi emocjami będziemy go karmić, czy w razie potrzeby zechcemy umierać za Brukselę?
Globalizacja jest kolejnym etapem wychodzenia ze wspólnoty plemiennej. Z etosu grupowego. Z tradycji kultury monolitycznej. I to jest źródłem lęku. Bo nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, dokąd prowadzi ta droga. Do jakiego modelu? Wykorzenienie jest traktowane równoznacznie z utratą tożsamości, a to tak jakby stracić wyraz twarzy, jakby stać się „człowiekiem bez właściwości”.
Otóż w tym punkcie naszych obaw wyrasta jak mur bariera immunologiczna chroniąca nas przed utratą kulturowego genotypu. Bo człowiek nie może istnieć bez identyfikatorów kulturowych, bez chromosomu tradycji, bez poczucia więzi grupowej. W najgorszych przypadkach okaleczenia wzorzec kulturowy odrastał jak obcięty ogon jaszczurki. Czarni niewolnicy w Ameryce stworzyli niepowtarzalną kulturę stanu Georgia, wielonarodowościowy tłum traperów wyczarował aurę bluesa nad Missisipi, inny smak ma Luizjana, a inny Dakota. Właśnie wielonarodowościowe i napływowe społeczeństwo Ameryki, społeczeństwo ludzi wykorzenionych, udowodniło, że nie ma mowy o kulturowych protezach, glajchszaltowaniu i wymazywaniu rysów twarzy. Owszem, powstawały nowe kultury, czasami ersatzowe, czasami eklektyczne, ale w sumie były to procesy wspaniałe i pozytywnie zadziwiające. Tak działo się zawsze, ilekroć kultury miały do czynienia z transformacją, a nie zagładą.
Transformacją okazały się np. migracje niewolnicze z Czarnej Afryki, zagładą była konkwista. Znamy i inne scenariusze. Np. podbój Peloponezu przez Rzym oznaczał kres kultury helleńskiej, ale początek kultury hellenistycznej. Bliski Wschód wdarł się na stałe do kultur bałkańskich, lecz inwazja Dalekiego Wschodu raczej nie zostawiła śladów kulturowych w Europie. Nie, nie znajdziemy w historii jednoznacznych recept dotyczących przemian kulturowych; wiemy – choć to wiedza ogólnikowa – że przeżywa i ewoluuje, czasami twórczo, wszystko to, co nie ulega zagładzie.
Czy globalizacja to zagłada?
W swym optymizmie znalazłem niedawno sojusznika w osobie profesora politologii z Harvardu, Samuela Huntingtona, który przed laty udzielił niezwykle interesującego wywiadu tygodnikowi „Wprost”. Twierdzi on, że mimo procesu unifikacji państw, ich kultury nie zaczynają być zbieżne. Nie mamy do czynienia ze zjawiskiem konwergencji kultur. Fala tzw. amerykanizacji nie wpływa na to, by ludzie w identyczny sposób postrzegali i przeżywali świat. Prozachodniość nie oznacza „zwesternizowania”. Huntington przywołuje przykład Japonii, zdecydowanie prozachodniej i zarazem zdecydowanie odrębnej kulturowo. A więc – jego zdaniem – „dominacja kultury amerykańskiej jest zjawiskiem powierzchownym”. W zasadzie we współczesnym świecie nie mamy do czynienia z wypieraniem i walką kultur, co raczej określonych cywilizacji i religii (np. islam kontra chrześcijaństwo). Politolog ten nawet twierdzi, że nie zamiera państwo narodowe, co raczej tradycyjne sposoby zarządzania nim. Na pewno tak wyraźnie ostatnio zarysowany konflikt między „człowiekiem z Seattle” a „człowiekiem z Davos” – to nie protest przeciw globalizacji kultur, lecz globalizacji rynków i dochodów, ściślej mówiąc: ich niesprawiedliwego komasowania i podziału.
Bliższy jest mi taki pogląd na sprawę niż rozmaite obawy. Dlatego nie boję się Wenecji obwieszonej tymi samymi reklamami co Wiedeń i wypełnionej tymi samymi gadżetami co Nowy Jork czy Tokio. Wenecja pozostaje zawsze Wenecją, dobrze wiem, po co chcę tam jechać i dostanę to, czego oczekuję, póki nie wyschnie laguna. Wiem też, że to, iż jem hod-doga, chodzę w dżinsach, kupuję w kiosku „Playboya” i słucham Mike’a Jaggera w niczym nie narusza poczucia mojej polskiej tożsamości.
Trzeba jasno postawić pytanie, którego niektórzy się boją: może to wszystko mnie wzbogaca? Uważam, że dopiero proces globalizacji stwarza możliwości pełnego rozwinięcia tzw. dialog kultur. Pojęcie to znane jest przecież od dawna. Jego kulturoznawczym prototypem było – przypomnę – zjawisko tzw. „tygla kultur”. Na obszarach wielonarodowościowych rozmaite kultury żyły ze sobą w ścisłym kontakcie, symbiozie, przenikaniu i wcale nie traciły autonomii, co najwyżej inspirowały się nawzajem. Mówi się, że nie ma nic bardziej zapładniającego, barwnego i bogatego niż „tygiel kultur”. Dziś np. wszyscy z sentymentem wspominają tę cechę Galicji – w zasięgu naszych doświadczeń krainy kulturowych magii i cudów.
A więc dialog kultur, a nie ich klaustrofobia. On przeobraża się w nową, dynamiczną fazę swojej historii. Unifikacja stworzy platformy wymiany i konfrontacji kultur, ale musimy cały czas pamiętać, że nie będzie to proces konfliktu ani zaboru. Oczywiście zachodzić będą zjawiska rozmaitej osmozy, ale wizja wynarodowienia wzorców jest zbyt czarna, a z kolei postawa konserwatywna – szkodliwa. Proszę pamiętać, że gdyby wzorce były nienaruszalne, to np. w takiej dziedzinie jak – powiedzmy – muzyka góralska nigdy nie doszłoby do powstania zespołów typu „Skaldów”, „Trybunich Tutków” czy „Golec uOrkiestra”. Poza tym przypominam, że w dzisiejszym świecie upowszechnienie kultury i tak nie jest całkowicie żywiołowe. Np. realizowana w Unii Europejskiej koncepcja „telewizji bez granic” jest ujęta w ramy konkretnej konwencji określającej nawet tzw. kwoty zarezerwowane dla prezentacji poszczególnych kultur. A więc regulacje prawne są możliwe.
Nam nie grozi ani atrofia, ani mimikra. Przyda się natomiast lekki przeciąg, który przewietrzy nasze ksenofobiczne skłonności i zrewaloryzuje kilka zmurszałych imponderabiliów wynikających ze wspomnianego polonocentryzmu, ot chociażby z bezkrytycznego traktowania własnej historii, z poczucia sarmackiego i katolickiego mesjanizmu czy z postromantycznej pogardy dla pragmatyzmu i pracy. Jednym słowem, nie sądzę, żeby menu kultury polskiej było aż tak wysmakowane, że nie przydałyby się nowe ingrediencje.
McLuhan nieprzypadkowo użył sformułowania o globalnej wiosce, a nie o globalnym mieście. W tym jest głęboki sens. Wioska oznacza konkretne miejsce, przywiązanie do ziemi, gwarę, sąsiadów, płot, zagrodę… To są wartości niezbywalne. Obalenie granic państw doprowadzi – paradoksalnie – do bardziej wyrazistego zarysowanie granic „małych ojczyzn”. Globalne społeczeństwo będzie szczególnie wyczulone na potrzebę posiadania samorządu, władzy terytorialnej i realizowanie aktywności lokalnej. Insygnia tożsamości będą kultywowane. Tradycja będzie czymś w rodzaju skarbu. To nie jest moje „wishhfull thinking” – to znany mechanizm z zakresu psychologii społecznej. Dlatego twierdzę, że w zjednoczonej Europie wartość kultur narodowych pójdzie w górę, będzie manifestowana, stanie się przedmiotem szczególnej troski społeczności lokalnych i rozmaitych organizacji czy stowarzyszeń, znajdzie większą opiekę w budżetach państw. Konkurencyjność ofert zapewne stworzy jakieś nowe, nieznane dotąd problemy, ale wspomniany dialog kultur jest lepszy niż skansen kultur. Nie bójmy się nawet „syndromu coctailu” – naprawdę kwaśne mleko nie musi być najlepszym polskim napojem orzeźwiającym, zresztą samo obroni się przed mieszankami piorunującymi, np. przed dolaniem campari. Coctaile, jak wiadomo, polegają na twórczym kojarzeniu smaków, a nie ich skłócaniu.
Reasumując: jest szansa, że wracamy do budowania wieży Babel i że tym razem dzieła tego nie przerwie pomieszanie języków. Wcale nie musimy się ich wyrzekać. Pytanie raczej w tym, czy taka wieża jest nam potrzebna? Jeśli zdamy sobie sprawę, że historia stosunków międzynarodowych jest od zarania dziejów historią wojen i destrukcji, to warto spróbować odwrócić ten przeklęty porządek świata. Globalizacja stwarza taką nadzieję, a więc jest także nowym uzasadnieniem i nowym wyzwaniem dla kultury. A jeśli okaże się jeszcze jedną megautopią ludzkości? Hm, trudno, moim zdaniem Grek Zorba jednak by spróbował…