Maciej Cisło: Muzyka

0
376

Maciej Cisło

Muzyka

Filip WrocławskiMoja ulubiona muzyka to cisza. Człowiek potrzebuje ciszy, aby mógł usłyszeć swoje myśli. Szkoda, że nie istnieje techniczna możliwość wzmacniania bezgłosu, puszczania go na cały regulator; szkoda, że nie można amplifikowaną ciszą zagłuszać jazgotu świata.

W dzieciństwie nienawidziłem zagłuszarek Radia Wolna Europa (jedynego radia, którego słuchał mój ojciec). Po latach, bywając na koncertach festiwalowych Warszawskich Jesieni odkryłem, że wizgi, rzężenia i hurgoty, podobne do tamtych, wytwarzanych z nienawiści politycznej, tutaj uchodzą za wielką sztukę. Próbowałem polubić Xenakisa, Varésego, Schaeffera, Stockhausena i Cage’a, ale nie polubiłem. Jeden z utworów Johna Cage’a mimo wszystko cenię, chodzi tu o kompozycję 4’33 na dowolny instrument. Kompozycja ta polega na tym, że muzyk siedzi na przykład przy fortepianie i nic nie robi dokładnie przez cztery minuty i 33 sekundy. Cóż, Cage po swojemu złożył hołd ciszy i za to gotów jestem go szanować.

 

W radiu państwowym lat 50. dominowała „pieśń masowa”, socrealistyczny odpowiednik pieśni kościelnej. Muszę powiedzieć, że  muzyczny socrealizm do dzisiaj ma dla mnie pewien urok; nie wszystkie jego dzieła są kiczami. Uwielbiam na przykład Małą suitę Witolda Lutosławskiego, na tematy ludowe, która powstała na zamówienie partyjne. Nie ma w niej żadnej fałszywej nuty.

Poza pieśnią masową radio dawało też sporo klasyki; celebrowaliśmy w domu np. „Środy szopenowskie”. Słuchało się chętnie pogadanek muzycznych Jerzego Waldorffa, którego występy były szlagońskimi popisami retorycznymi, z charakterystycznym refrenem „aliści”, słówkiem nadużywanym przez Waldorffa.

Mama wielbiła operetkę. Sama miała ładny głos i podśpiewywała różne popularne arie. Po amatorsku piórkowała też na mandolinie. Nie przejąłem po niej upodobania do operetki, ale mandolinę owszem, przejąłem. Chociaż prędko postarałem się zamienić ją na bardziej modną gitarę. (W nauce gry na gitarze posługiwałem się samouczkiem Józefa Powroźniaka.)

Polskie Radio żegnało się powoli z pieśnią masową; po roku 56 wróciły na antenę tradycyjne szlagiery, a nawet i śpiewana poezja. Sława Przybylska wylansowała „Okularników”, hymn inteligencji bezpartyjnej (bo chyba tak można go nazwać). Pojawił się olśniewający talent Ewy Demarczyk, zatrącający o sztuczki magiczne (myślę tu zwłaszcza o jej interpretacji „Karuzeli z madonnami” Białoszewskiego, do muzyki Zygmunta Koniecznego).

W telewizorze u Elżbiety, mojej ówczesnej dziewczyny (bo własnego nie miałem) oglądałem śpiewających Starszych Panów. Cóż to była za rozkosz, widzieć dwóch dobrze wychowanych Polaków, we frakach i cylindrach, łagodnie drwiących z dyktatury proletariatu, której na razie nikt nie odwoływał. W kategoriach Dostojewskiego, Przybora i Wasowski byli chyba wzorową parą „idiotów”: świętych ignorujących realia piekielnego świata.

Ja od mojej gitary klasycznej przechodziłem tymczasem do elektrycznej. Założyliśmy z kolegami regularny zespół rockowy, któremu olsztyński Dom Kultury powierzył profesjonalny sprzęt. Dość prędko zaczęliśmy publiczne występy; dziś serdecznie się ich wstydzę. Małpowaliśmy różnych „The Shadows” albo „The Ventures”, ewentualnie „Beatlesów” i krajowych „Niebiesko-Czarnych”. (Co do „Beatlesów” – imitacja nie byłaby może ujmą; problem tkwi oczywiście w jakości naśladowania. W końcu Lennon i McCartney stanowili parę wspaniałych melodystów i zestawiano nieraz ich kompozycje z inwencjami Franciszka Schuberta.)

Kiedy przyjechałem do Warszawy studiować architekturę, czułem się już wyleczony z ambicji rokendrolowych. Balladowałem jedynie przy swej gitarze i to przeważnie prywatnie, powściągany przez samokrytycyzm.

A teraz coś o kompozytorach, których najbardziej kocham. Wiem, że Jan Sebastian Bach uczył się swego fachu kopiując dzieła mistrzów: był za biedny, by regularnie studiować. Jego płodność artystyczna szła w parze z płodnością erotyczną. Miał co najmniej dwudziestkę dzieci, ale nie wszystkie, jak dzieła, udane. Jego mały Gottfried Heinrich okazał się wręcz imbecylem. Najstarszy syn, Wilhelm Friedemann zaprzepaścił przypadłą mu po ojcu spuściznę, sprzedając rękopisy na makulaturę.

Bardzo lubię Śpiewnik Anny Magdaleny, który Bach ułożył z myślą o swej drugiej żonie (właśnie Annie Magdalenie), i tu zwłaszcza lubię synkopowane „Musette”, spopularyzowane ostatnio przez Bobby’ego McFerrina, wesołego jazzmana. (Musette znaczyło w języku starofrancuskim „dudy”.)

Pierwsza żona Bacha, Maria Barbara, była kuzynką kompozytora. Ze swoją kuzynką, Katią Nosenko, ożenił się też Igor Strawiński. Uwielbiam Strawińskiego za „Hebanowy koncert”, „Ragtime na 11 instrumentów”, za wszystkie balety – z wyjątkiem zgrzytającego „Święta wiosny”, i za „Polkę cyrkową”, napisaną dla słoni, które zatańczyły ową „Polkę” na jakiejś arenie w 1942 roku, przybrane w różowe spódniczki z tiulu.

Igor Strawiński słynął z nieustępliwości finansowej. We Francji twierdzono, że już samo imię kompozytora, zawierające cząstkę „or”, mówi o złocie. (Or po francusku znaczy „złoto”.)

A teraz sięgnę do moich notatek o Mozarcie. Wolfgang Amadeusz nie tyle tworzył muzykę, ile sam nią był. Od dziecka miotały nim rytmy wewnętrzne, wprawiające całą jego postać w nieustanny ruch. Gestykulował, robił miny, dzwonił sztućcami przy stole. Idąc, postukiwał jednym obcasem o drugi. Miał sto tego rodzajów pomysłów na minutę – czy też one jego miały. Bębnił palcami w co się dało, jakby wszystkie rzeczy tego świata – jakby cały świat miał poukrywane gdzieś klawisze. Grając, często improwizował… Kiedyś wykonywał przed cesarzem Józefem II nową sonatę, skatalogowaną później jako K 454. Partię skrzypiec odtwarzała niejaka Strinasacchi. Mozart siedział przy fortepianie, mając przed oczami partyturę, zawierającą jedynie szkic kompozycji. Po koncercie cesarz kazał sobie podać ten szkic. „Cóż to, widzę, że brakuje nut?”, zdziwił się władca. „Być może – padła odpowiedź. – A jednak przyznasz Najjaśniejszy Panie, że w tym, co zagraliśmy, nie brakowało ani jednej nuty”. (Wypisuję tę anegdotę z biografii kompozytora pióra Karola Stromengera.)

Cenię muzykę klasyczną (wyjąwszy może symfoników XIX wieku), ale cenię też prostą muzykę wiejską. A w tym – folkor egzotyczny. I tak na przykład nuta arabska pociąga mnie swym charakterem sakralnym, tonem powagi nawet w rozrywce. Intrygują mnie mikrointerwały melodyczne, melizmaty (charakterystyczne „jęki”), również monodia. (Ci, co chcieliby zainstalować wśród Arabów demokrację nie widzą, a raczej nie słyszą, że społeczność islamska, jako chór, wypowiada się zawsze unisono, zgodnie, bez sporu. A czy kto widział demokrację bez sporu?)

Chińczycy. Chińczycy znają pięć stron świata, nie cztery, jak my. Piątą stroną świata jest dla nich „środek”. (I nic dziwnego, w końcu dzieje się to w Państwie Środka, Czungkuo.) Chińczycy mówią też o pięciu żywiołach (ogniu, ziemi, drzewach, metalach i wodzie), o pięciu podstawowych kolorach (żółtym, czerwonym, białym, czarnym i lazurze), no i również o pięciu stopniach skali muzycznej. Ponazywali owe stopnie rodzinnie: „Mąż – syn – wnuk – żona – synowa”. Pentatonikę uprawia się oczywiście także poza Państwem Środka: ponoć słyszalna jest ona w staropolskiej pieśni obrzędowej „Oj, chmielu”. Ale główną dyrektywą i gamą pozostaje od tysięcy lat jedynie w Chinach.

Afryka. To co dziś łomocze w globalnym rokendrolu i w jazzie, natrętne bębny, urodziło się oczywiście w Afryce. Tematyczność rytmu, a nie melodii: oto jest specyfika Czarnego Lądu. Ciekawią mnie inspiracje bębnowe w europejskiej klasyce, na przykład u Zbigniewa Rudzińskiego w jego Trytonach, z roku 1977. Przy okazji dodam, że przepadam za Rudzińskiego operą Manekiny, wedle prozy Brunona Schulza (oglądałem ją co najmniej sześć razy).

Padło słowo „jazz”. Wyraz ten po angielsku znaczy „zgiełk” i jest inwektywą. Ucho muzyczne nie znosi zgiełku. Można jednak lubić niektórych zabłąkanych do jazzu geniuszy, takich jak choćby Jan Garbarek, wspomniany Strawiński albo Maurice Ravel, z jego Koncertem fortepianowym G-dur.

Wracamy do folkloru. Bułgaria i Grecja. Bułgarzy są dla mnie niezrównanymi melodystami. Mówcie co chcecie, ale nie ma muzyki bez melodii! Nie darmo miłośnika sztuki dźwięku nazywa się „melo-manem”. W śpiewie greckim przechowały się do dziś podobno żywe nuty dawnych aojdów. Słuchając folkloru współczesnej Hellady, możemy się domyślać, jak brzmiały (w sensie muzycznym) liryki Terpandra, Safony, czy Alkajosa.

Z polskiego folkloru najbardziej lubię góralszczyznę i Kurpiów. Wysoko w górach i daleko w puszczach nad Narwią siedzieli ludzie wolni od pańszczyzny i to z ich wolności wyśpiewały się piękne rzeczy. Nie ma sztuki bez wolności; ohyda dzisiejszej popkultury bierze się w znacznej części stąd, że jest to dziedzina nowoczesnych helotów, pół-niewolników państwa przemysłowego. To dla helotów wymyślony został muzak; słowo „muzak” (wraz z jego przedmiotem) stworzył w latach 40. XX wieku George Squire z Cleveland, cyniczny producent uproszczonego musical accompaniment, towarzyszącego pijącym w barach, klientom domów towarowych, podróżnym na dworcach itd. Dziś muzak odzywa się powszechnie w telefonach komórkowych, w internecie, we wszelakim disco, także w gongach u drzwi i w klaksonach samochodowych. Wszędzie!

Tak, tak. Obudziliśmy się w świecie, w którym człowiek czuje się zawiedziony, że Stwórca nie dał mu jakichś „powiek” do uszu, umożliwiających natychmiastowe odcięcie od różnolitej sieczki dźwiękowej. Ja, z braku rzeczonych „powiek”, staram się mieć zawsze przy sobie „stoppery”, zatyczki z miękkiej gąbki. Bo moja najulubieńsza muzyka to cisza… Nie zmieniam zdania, od którego rozpocząłem ten szkic.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko