JANUSZ RYSZKOWSKI: MAŁE PROZY

0
456

JANUSZ RYSZKOWSKI

MAŁE PROZY

 

 

Jan StępieńNASZA PRZYJACIÓŁKA

 

Romek przedstawiał Hanię swoim znajomym po prostu: „Nasza przyjaciółka”. Odwiedzała nas w pokoju akademika nie tylko w przerwach między zajęciami, kiedy już nie opłacało jej się wracać do domu, ale także często w soboty i niedziele. Miała oryginalną urodę, na którą zwrócił nam uwagę jeden z kolegów ze starszego roku, bo tego nie dostrzegliśmy. Może dlatego, że jej twarz była nieco przysłonięta dużymi okularami ze szkłami krótkowidza. Raczej jednak chodziło o coś innego. Jako koleżanka, z którą spędzaliśmy wiele godzin za zajęciach i poza nimi, straciła walor niezwykłości, stawała się coraz bardziej siostrą niż dziewczyną, przyjaciółką, jak mówił Romek.

 

Gadaliśmy z nią przy mocnych herbatkach Ulung, czasem winie, albo i czymś mocniejszym. Hania była w stanie stałej wojny z matką, uwielbiała za to ojca, zawodowego wojskowego. To był jeden z wiodących tematów.

Po trzecim roku Hania wyjechała z rodzicami do Bułgarii. Wróciła rozpromieniona. Opowiadała, nie szczędząc nam pikantnych szczegółów, o swojej miłości znalezionej w Złotych Piaskach.

Po zimowym semestrze Hania pojechała znowu do Bułgarii. Nie pamiętam szczegółów, ale po powrocie fruwała pod sam sufit. Miała tylko jeden problem, z którego musiała nam się zwierzyć.

–          Ciotka mi się spóźnia – powiedziała bez skrępowania. – Ale jak tylko przyjedzie, to postawię wam wino. Bułgarskie…

Kilka dni potem Hania zjawiła się z butelką Egribikaver, a pod pachą miała „Utwory zebrane” Rafała Wojaczka.

–          Gdzie dostałaś? Szukałem po całym mieście – nie mogłem ukryć podziwu. Okazało się, że w księgarni rolniczej. Tak popularnie nazywano skład książek z literaturą fachową dla fachowców tej branży.

Bredziliśmy o czymś mało wzniosłym, gdy podochocona Hania („Mam głowę do picia po ojcu” – śmiała się) zaproponowała mi transakcję. Butelka wódki żytniej, którą wspólnie wysączymy, za tom Wojaczka. Chyba nigdy tak chętnie nie skakałem na róg…

Nie koniec to książek związanych pośrednio z Hanią. Ale po kolei.

Kilka tygodni po historycznej aneksji Wojaczka Haneczka wypłakiwała się nam, że jej bułgarski chłopak przestał się odzywać. Przestały od niego przychodzić listy. Po prostu dramat, dramat, dramat. (Kiedy moja 14-letnia córka czytała przypadkiem ten tekst, wykrzyknęła z tym miejscu: „Nie mogła mu głupia wysłać SMS, albo mejla?”).  Tłumaczyłem, że żyliśmy w innych czasach, ale jej nie przekonałem.

Hania zdecydowała się pogrzebać swoją wielką miłość. Uroczystości żałobne urządziła w naszym pokoju. W pewnym momencie przyłączył się  do nas Zbyszek. Studiował rok wyżej, pisał magisterkę o filozofii Stanisława Brzozowskiego u docenta K., mającego opinię opozycjonisty. Ale mniejsza o to. Z miejsca zaczął Hanię czarować, rwać, podrywać, zalecać się, emablować, uderzać w koperczaki, smalić cholewki. Patrzyliśmy z Romkiem na te zabiegi z uśmiechem, podobnie reagowała Hanka. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy z tego, jak dalece jest po miłosnej tragedii osłabiona, jak łaknie dowodów hołdu dla swojej kobiecości.

Za trzy miesiące oświadczyła nam, że wychodzi za Zbyszka, choć matka jest temu przeciwna. Następnego dnia przyszedł rozpromieniony kandydat na pana młodego. Wyprowadzał się z akademika po obronie magisterki. Wyciągnął z dżinsowej  torby kilka książek. – To dla was, podzielcie się jakoś.

To było czymś w rodzaju podziękowania za Hanię. Tak to na początku odebraliśmy z Romkiem. Potem dopiero, przy podziale łupu, on  zauważył, że wszystkie książki miały nie tylko podpis Zbyszka, ale i byłej dziewczyny, z którą mieszkał przez całe trzy lata studiów. Pewnie z tego tylko powodu wolał pozbyć się naprawdę wartościowych pozycji.

Jakoś krótko po ślubie Hania dostała list. Odezwał się chłopak z Bułgarii. Ale nie sądzę, że miało to wpływ na to, że po kilku latach jej małżeństwo się rozpadło.

 

 

 

SEANS SPIRYTYSTYCZNY

„Listy: Do przyszłej narzeczonej przez Juljana Mohorta, Do cudzej żony przez Klemensa Junoszę. Z przedmową Teodora Jeske-Choińskiego”. Wydane z Warszawie w 1898 roku. Ktoś kiedyś uznał, że broszurową, miękką oprawę należy zastąpić bardziej trwałą. Widać z jakichś powodów cenił tę książkę. Przedostatnim jej właścicielem był farmaceuta N. Kupił ją zapewne w antykwariacie, o czym świadczą zapiski na ostatniej stronie. Jakiś numer i cena: 25 złotych. Mohort to pseudonim Juliana Ochorowicza, specjalisty od wywoływania duchów. Z tej wiekowej książki bije silna aura. Nie przesadzam. Lekko zamykam oczy i już widzę, jak N. wchodzi do suteryny w odrapanej kamienicy, przedziera się przez półmrok, potem strząsa z siebie niewidzialną pajęczynę. – Czym mogę służyć, panie poruczniku? – pyta antykwariusz, bo farmaceuta przyszedł tu w mundurze żołnierza armii Andersa. Właśnie wrócił do kraju, choć mu odradzano. Nie miał złudzeń, że przyjechał do ojczyzny, bo ta jego została gdzieś za wschodnią granicą. – Szukam czegoś z medycyny, dokładniej farmacji – odezwał się. Antykwariusz rozłożył bezradnie ręce. – Na razie niczego nie mamy, ale będę o panu pamiętać… – Nie warto… Jutro stąd wyjeżdżam – powiedział tylko. Przyglądał się tytułom, będąc myślami przy Jance, narzeczonej, której nie widział od sześciu lat. Czekała na niego w jakiejś wschodniopruskiej mieścinie, do której trafiła z innym przesiedleńcami spod Wilna. Nazwy miasteczka nie mógł długo zapamiętać i skojarzyła mu się z szumem. Do morza było – obliczył to na mapie – jakieś 50 kilometrów w linii prostej. Pojutrze, jeśli dobrze pójdzie, uściska bliską-daleką Jankę. Cieszył się w takim samym stopniu, co i bał tego spotkania. Co będzie, jak zobaczy obcą sobie kobietę? Czas robi swoje. To nie będzie ta sama Janka z czasów wileńskich, a i on się zmienił… „Narzeczeni, którzy się łączą na całe życie, na dolę i niedolę, na wielki nieraz trud i ból, nie uważają zwykle za potrzebne przypatrzeć się sobie bliżej przed ślubem, poznać się lepiej, policzyć swoich sił. Zamiast spojrzeć w głąb swoich dusz, starają się przedstawić się sobie wzajemnie ile możliwości ze strony odświętnej i bawić się swoim kosztem. Panna nigdy nie wie, jaki jest jej narzeczony poza salonem, a mężczyzna, jaką jest panna. Z chwilą kiedy narzeczony wchodzi do narzeczonej, „wszystko nastraja się na ton sztuczny, wstawiają się dekoracyje, rozdają role i zaczyna się komedyjka.” Czytał jeszcze przez chwilę, wreszcie spojrzał na tytuł książki: „Listy: Do…” . Zapłacił i wyszedł.

W mojej imaginacji farmaceuta N. jest do złudzenia podobny do popularnego aktora znanego z filmów o tematyce wojennej, bo za nic nie mogę sobie przypomnieć jego prawdziwej twarzy. A powinienem, bo coś mu jednak zawdzięczam. Mama zabrała mnie do apteki, którą prowadził razem z żoną. Mama podała mu receptę, którą czytał z uwagą, kręcąc z dezaprobatą głową. Potem spojrzał na mnie spod okularów. – Po co zaraz takimi świństwami dzieciaka truć – powiedział. Potem zniknął na zapleczu. Wrócił z jakimiś flakonikami i wytłumaczył mamie, jak te specyfiki ma stosować.

 

 

 

 

 

 

W KOLEJCE

 

Jacek przypominał pozostawiony na gazie imbryk. Ciągle się coś w nim gotowało. Zaciskał mocno zęby, żeby jak najmniej tej wewnętrznej pary wydostawało się na zewnątrz… Jego wiersze wyglądały podobnie, jakby z trudem wycedzone (taka odmiana Różewiczowskiej poetyki ściśniętego gardła). Pisał je trzewiami, znaczył krwią…

Staliśmy, a może siedzieliśmy (raczej jednak staliśmy) przy stoliku Nadredaktora Wydawnictwa w Domu Środowisk Twórczych. Nasz przyszły los, tak mogło się nam gówniarzom wydawać, znajdował się w jego rękach. Mógł po prostu odesłać maszynopisy złożonych kilkanaście miesięcy wcześniej tomików wierszy, dołączając pismo w rodzaju „Wydawnictwo z przykrością informuje, że nie skorzysta z nadesłanej propozycji. Nie wszystkie wiersze spełniają kryteria, jakie stawiamy publikowanym u nas utworom. Poza tym w planach edytorskich mamy już kilka debiutów czekających od kilku lat…”.

– Jesteście w planach na 1983, może 84 rok – powiedział niepodziewanie Nadredaktor. – Jeśli, oczywiście, nie będzie poślizgów, bo z mocami drukarń i przydziałami papieru bywa różnie.

Mieliśmy zatem czekać na swoje wymarzone tomiki minimum pięć lat…

– Książka Jacka wyjdzie jako pierwsza – dodał jeszcze Nadredaktor na pożegnanie. Zazdrościłem mu lepszego miejsca w kolejce.

Po dwóch latach dowiedziałem się przypadkiem, że Jacek zginął tragicznie. Nie chciał cierpliwie czekać w kolejce, pewnie zresztą nie tylko na debiutancką książeczkę. Wydawnictwo zrezygnowało z publikacji, nie wiem, z jakich powodów.

Ostatecznie rodzina wydała jego pośmiertny debiut. Trafił do mnie egzemplarz oznaczony numerem 56 z 99 wydanych. Gdy go wczoraj przeglądałem, znalazłem karteczkę od Tadeusza P., bliskiego znajomego Jacka, który mi przysłał tomik. „Gdybyś coś o tych wierszach napisał, byłyby miło. Wycinek wyślij bratu, a jego adres poda ci siostra Poety, warszawski numer telefonu…”. I data – kwiecień 1996. Minęło od tego momentu sporo czasu.

Dlaczego nie napisałem o tej książce? Może sparaliżował mnie strach.

Strach człowieka, któremu ktoś ustąpił miejsca.

I który za chwilę musi zrobić to samo…

 

 

CIEŃ ACHMATOWEJ

 

Zawsze chciałem napisać o podróży do Nowogrodu Wielkiego późną wiosną 1988 roku; zwłaszcza o tym, jak podążyłem śladami Dostojewskiego i Achmatowej. (…) Stawiam znak, że tu jakiś fragment został opuszczony, tymczasem nigdy nie został napisany.

Tak naprawdę oryginalny (?) tekst zaczynał się zgoła inaczej.

Po śniadaniu – miła niespodzianka. Irina, nasza etatowa tłumaczka, nie mogła się nami tego dnia zajmować, bo wypadły jej inne ważne zajęcia. Jej zmienniczka, Tamara, ubierająca się szykownie, skąpana w obłoczku delikatnych perfum, nie znała polskiego, ale biegle władała angielskim. Przynamniej będzie na kim oko zawiesić, gdy znowu pojedziemy w głęboki teren, znowu za oknami tylko smętne brzozy i jednakowo pomalowane drewniane chatynki…

Od Tamary biła pewność siebie, Irina była szarą, zalęknioną myszką. Już pierwszego dnia poprosiła nas, żebyśmy się sami nigdzie nie oddalali. – A jak będziemy chcieli sobie pospacerować po mieście? – zapytał Andrzej. – No nie nada. Tu chodzi o wasze bezpieczeństwo – wyjaśniła, żeby nie było wątpliwości. – A co może nas tu złego spotkać? – roześmiał się Leszek, korespondent regionalnej telewizji. – Z chuliganerią poradziliście sobie jak nikt inny na świecie – dodał.

W oczach Iriny pokazały się łzy bezsilności. – Ja za was odpowiadam… Proszę…

Mówiła dobrze po polsku. Kilka lat spędziła w Legnicy, redagowała jakąś gazetę dla stacjonujących tam żołnierzy sowieckich. Tak przynajmniej twierdziła.

Podjechał busik, którym mieliśmy pojechać do kołchozu rybackiego, odległego o jakieś 150 kilometrów. Młody kierowca wyskoczył błyskawicznie i zanim się zorientowaliśmy, wpiął nam metalowe znaczki z herbem miasta.

– Uważajcie, tam mogą być podsłuchy – roześmiał się Andrzej.

Po chwili Tamara drzemała na przednim fotelu. Uprzedziła nas, że jest trochę zmęczona. Miała nocny dyżur depeszowca w redakcji. Nie zdążyła się wyspać.

Po dwóch i pół godzinie zjechaliśmy z głównej asfaltowej drogi na groblę. – Zaraz będziemy na miejscu – powiedziała po rosyjsku Tamara. – Chcecie zobaczyć, jak sobie mieszka typowa kołchozowa rodzina?

– A po co niby się tłukliśmy taki szmat drogi? – mruknął Andrzej. Wyciągnął z kieszeni notes.

Bus stanął na początku osiedla, składającego się z kilku jednakowych domków jednorodzinnych. Szybko pojawił się mężczyzna, jak się okazało, z kierownictwa kołchozu. Zaprowadził nas do jednego z domów. Młody chłopak machał apatycznie pędzlem przy  ogrodzeniu, na schodach stała domu czekała na nas jego żona. Wprowadziła nas do środka, ale sama pozostała dyskretnie w korytarzu. Wnętrze, gustownie, nowocześnie urządzone, robiło wrażenie niezamieszkałego. Zdradzał to sterylny porządek… Leszek, raczej z przyzwyczajenia, niż z głębszej pasji poznawczej, chciał o coś zapytać pana kierownika, ale Andrzej szybko zgasił jego zapał. – Daj sobie na luz…

Podziękowaliśmy za gościnę, kierownik coś jeszcze opowiadał, że podobnie wyglądają inne mieszkania, możemy je zobaczyć, jeśli chcemy, ale w domu kultury czekają na nas z obiadem. Nie oponowaliśmy.

Z twarzy Tamary nie można było odczytać żadnych emocji. Jakby była poza tym, co się działo. – Fajna laska, naprawdę – stuknął mnie w bok Andrzej. – Na pewno marzy, żeby się stąd wyrwać na Zachód. Powinieneś stary spróbować to wykorzystać… Jesteś z nas najmłodszy i… jeszcze wolny.

Nie musieliśmy udawać, że smakowała nam zupa rybna. Kierownik kilka razy wzniósł toast „za drużbu”. Potem obdarował nas książkami. Były to wydawnictwa o sukcesach gospodarczych regionu, w tym tego właśnie jego kołchozu rybackiego.

Czas było wracać do Nowogrodu. Tamara przesiadła się, była teraz obok mnie, Andrzej znacząco odchrząknął. Zaczęliśmy small talking. Gdzieś wyczytałem, że młodziutka Anna Achmatowa przyjechała do Nowogrodu odwiedzić męża, który służył w wojsku. Był 1914 rok. Tamara zrobiła wielkie oczy, nie interesowała się literaturą, pracowała w dziale ekonomicznym gazety.

–          O czym napiszesz po przyjeździe do Polski? – zapytała.

–          Nie wiem. Może o tym, jak w muzeum Dostojewskiego wpisałem się do księgi pamiątkowej. Chcesz wiedzieć co? „Geniuszowi literatury – inny geniusz”…

–          Żartujesz sobie – roześmiała się głośno. Kobiety rozbawione stają się bezbronne.

–          Wcale nie, tak było – potwierdziłem.

Tamara nagle posmutniała, tak mi się wydawało.

–          Niełatwo wam się żyje w tej Polsce – raczej stwierdziła niż zapytała. Przytaknąłem.

–          A wiesz, jaki będzie się nazywała następna epoka po pieriestrojce? – zapytała. – I dodała cicho: „Pierestriełka…”.

Roześmieliśmy się tak głośno, że wszyscy na nas w busie spojrzeli.

–    My też żylibyśmy jak w raju, gdybyśmy nie musieli wam pomagać, i Kubie… – stwierdziła z głęboką wiarą Tamara.

Nie chciałem jej specjalnie drażnić. Odparowałem tylko: – U nas mówi się dokładnie tak samo…

Nie odzywaliśmy się do siebie aż do Nowogrodu.

Po wspólnej kolacji w hotelowej restauracji, zapytałem, czy mogę ją odprowadzić pod dom. Widząc jej zmieszanie, nie nalegałem.

Leszek opuścił kciuk w dół, podsumowując moje starania. Zaprosił do pokoju na szybką wódeczkę. – Co zrobicie z tymi knigami? – spytał pokazując prezenty z kołchozu rybackiego. – Przecież nie będę tego targał, nie mieści mi się w torbie…

– Wyrzucenie byłoby sprawą polityczną – dodał Andrzej.

 

Czekaliśmy przed hotelem na przyjazd busa. – Ciekawe, co tym razem wymyślą – dociekał Andrzej. – Pojedziemy do jakiejś fabryki, może na politechnikę, bo coś takiego słyszałem.

Wtedy Irina zaczęła opowiadać i odczuliśmy lekkie trzęsienie ziemi. „Od kilku lat przyjeżdżają do nas wiosną ekipy studentów ochotników. Przetrząsają podmokłe, leśne ostępy, bagniste łąki… Szukają szkieletów żołnierzy, którzy tam pozostali na zawsze. Wybierają kości, składają do worków, a potem urządza im się wojskowy pogrzeb. Czasem udaje się kogoś zidentyfikować…”.

–          Zaraz, czy dobrze rozumiem. Mamy ponad 40 lat od końca drugiej wojny, a w tych lasach pozostały szczątki waszych żołnierzy? – Leszek nie dowierzał. – Dlaczego dopiero teraz ich się poszukuje?

–          Bo to do niedawna byli żołnierze wyklęci. Mówi wam coś nazwisko generała Własowa?

Milczeliśmy, aż do chwil, gdy przyjechał po nas bus. Irina zapytała jeszcze, czy mamy ochotę na jakieś zakupy. Mamy tylko powiedzieć, co nas interesuje.

Przyjechaliśmy już w trakcie uroczystości. Niewielki obelisk przy drodze, wokół las. Na ziemi stało jakieś 50 skromnych trumien, obok kompania honorowa, orkiestra, grupa studentów, młodzież szkolna w czerwonych chustach, kilku weteranów w mundurach pełnych odznaczeń. Jakaś staruszka, ocierająca łzy. Jak powiedział mi potem Andrzej, który z nią rozmawiał, przyjeżdżała na wszystkie pogrzeby, bo gdzieś w tych okolicach zginął jej jedyny syn.

Po uroczystości powlekliśmy się do busa. – No to teraz jeszcze zakupy – stwierdziłem, bo życie ma swoje prawa. Leszek napomknął wcześniej o kawiorze, Andrzej chciał wrócić do sklepu w miasteczku, gdzie wypatrzył stoisko z rockowymi  płytami zachodnich wykonawców, wytłoczonymi w ZSRR. To było jak sen, wchodzisz do uniwermagu, a tu płyty. Przedzierasz się przez cyrylicę, by odkryć, że masz przed sobą prawdziwe „Deep Purple”, „Led Zeppelin”, „Emerson, Lake & Palmer”, że to naprawdę Chris Rea, Whitney Huston… Tylko raz była wtopa. Lennon okazał się nie Johnem, ale Julianem. Odkryliśmy kawałek zachodu… Dziwne, że nie został rozszarpany przez miejscowych. – Może to jakaś podpucha – zastanawiał się Andrzej, gdy pakowaliśmy torby.

Następnego dnia mieliśmy odlecieć z Leningradu.

 

Na pożegnanie Irina dała nam dzwoneczki. Dobry symbol miasta, gdzie postawiono z tysiąc cerkwi.  – Niech ich dźwięk o mnie czasem przypomina – powiedziała z lekkim smutkiem.

Pomyślałem jeszcze o Tamarze. Wyglądała jak wierna kopia bizantyjskiej ikony…

Wyślę jej  pocztówkę z mojego miasta, tak jak obiecałem. Nigdy nie odpowie, bo i zresztą po co, ale niech wie, że MY to potrafimy dotrzymać słowa.

 

 

 

 

STASZEK

 

Wczoraj przyśnił mi się Staszek F. Po raz pierwszy od dwunastu lat. Obudziłem się około czwartej, wierciłem przez godzinę, a potem złapałem resztkę ciężkiego snu. Zaczęło się od koszmaru związanego z pracą w redakcji. Przeglądałem najnowsze wydanie gazety. W dziale wiadomości lokalnych nie znalazłem swojego tekstu, były za to aż trzy informacje mojej serdecznej koleżanki. Zacząłem mieć przeczucie, że to początek kłopotów z kierownictwem. Piszesz za mało, poszoł won.

Zaraz też znalazłem się na zebraniu redakcyjnym. Wtedy go zobaczyłem. Czytał swoje opowiadanie, może wiersze – nie dosłyszałem. Dziwne, literat wśród dziennikarzy. Dostał potem brawa i bukiet czerwonych kwiatów. Nie wiem, skąd wiedziałem, że ostatnią swoją książkę sfinansował sam, gdy minister kultury odmówił dotacji („Zabolało, bo to przecież wreszcie mój minister…” – krzywił się). Wydał całe odszkodowanie otrzymane za kilka lat odsiadki w Peerelu, jeszcze przed gomułkowską odwilżą.

Staszek w pewnym momencie wręczył mi kwiaty. Pocałował w policzek. Szedłem potem na dworzec i zastanawiałem się (mając świadomość, że jeszcze jestem w świecie snu, ale zdążam do szczeliny realności) nad sensem tej ostatniej sceny. Może chodziło o to, że go nie pożegnałem?

W upalnym czerwcu tamtego roku powaliła mnie angina. Kiedy wróciłem do pracy, dowiedziałem się, że Staszek od nas odszedł. Umarł na białaczkę, z którą zmagał się przez kilka miesięcy. Napisałem początkowo: „długich miesięcy”, ale nie jestem pewien, że to właściwe określenie. Czy ostatnie miesiące życia mogą się dłużyć?

Walczył do końca,  jak były ciężarowiec i kulomiot. Wydawało się, że ten ciężar także podniesie w górę, pchnie tę kulę na przekór nicości.

 

 

Janusz Ryszkowski (1955), sztumianin, w latach 1984-1998 związany jako dziennikarz z Elblągiem. Wiersze, prozę, recenzje i szkice drukował w wielu czasopismach ogólnopolskich. Opublikował tomiki: „Wiersze” (1983), „Stan podgorączkowy” (nagroda im. Kazimiery Iłłakowiczówny na najlepszy książkowy debiut roku – 1985), „Płatny romans”, „Prywatne śledztwo” (1992), „Do snu nie przemycisz domowych zapachów” (2001). Wydał też tom szkiców (z R. Tomczykiem) „Elbląg literacki” (2000), a ostatnio szkic „W podróży po ziemi sztumskiej. Tarnowski, Andriolli, Żeromski, Wańkowicz”.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko