Dariusz Tomasz Lebioda: SZCZELINA W BYCIE

0
425

Dariusz Tomasz Lebioda

 

SZCZELINA W BYCIE

O życiu i poezji Andrzeja Babińskiego

 

rys. Z. KresowatyAndrzej Babiński urodził się 5 stycznia 1938 roku w Białymstoku. Dzieciństwo i lata okupacji spędził na wsi, nieopodal miejsca urodzenia. Pierwsze wiersze napisał w połowie lat pięćdziesiątych, a potem znany był przede wszystkim w Poznaniu, gdzie bywał na spotkaniach poetyckich i słynął z gwałtownych reakcji, impulsywnych wystąpień i bezceremonialnych ocen. Przyjaźnił się ze Stachurą, a krąg jego znajomych dopełniało jeszcze tylko kilku ludzi. 14 maja 1984 roku popełnił samobójstwo skacząc z poznańskiego mostu. Niewiele tych faktów, niewiele konkretnych elementów życiorysu, a jednak Babiński jest stale żywy w legendzie i wraca w nielicznych przywołaniach, w pisanej przez różnych krytyków historii współczesnej poezji polskiej. Ale nie ulega wątpliwości, że został też zapomniany i nie przebił się do szerszej świadomości – jego najważniejsze utwory nie znalazły się w antologiach, nie są wznawiane czy przypominane, nie wraca się do wcześniejszych analiz, nie tworzy się szerszych opracowań. Spotkał zatem Babińskiego taki sam los, jak kilku innych tragicznych potów piszących po wojnie. Najpierw histeryczny wrzask, prześciganie się w relacjonowaniu mniej, lub bardziej autentycznych zdarzeń z jego udziałem, a potem cisza, przerażająca i rozrastająca się niczym chwasty na grobie.

 

Powód był i jest jeden – jego poezja jest  t r u d n a, piekielnie wręcz trudna i można ją zrozumieć dopiero po wniknięciu w jego świat, dopiero na pewnym poziomie samoudręczenia. To jest poezja, która boli w trakcie czytania i która domaga się stale od odbiorcy by był czujny, by podobnie jak autor przeskakiwał od znaczeń do syntez, od aluzji do pastiszu, od obrazu do fantomu. Nie każdy to potrafi, nie każdy szuka w poezji tego rodzaju szarad, tego typu kodu. Ale przecież nie da się opisać rany bez odniesień do bólu, nie da się powiedzieć czym jest krew bez wyobrażenia ostrza – Babiński od samego początku tak zaprogramował swoje pisanie, by w kolejnych wierszach skraplały się jego traumatyczne doświadczenia, jego obezwładniający i degradujący go ból. Nic nie wiemy o jego przeżyciach pierwiastkowych, nic nie dopowiadają milczący biografowie, są tylko wiersze i z nich trzeba wyławiać jakieś elementy osobowości tego człowieka, jakieś obsesje i fascynacje. Musiały jednakże być w jego życiu takie zdarzenia, które postawiły jego dziecinną wrażliwość w obliczu obezwładniającego bólu, jakże realnego poczucia śmiertelności każdej chwili i każdej delikatności. To musiał być wstrząs na miarę tych, które w ostatecznym momencie jego losów zaprowadziły go na nabrzeże Warty. Wtedy zapewne zrozumiał i przeraził się, że jego zadaniem jest obserwować samego siebie i dawać świadectwo o sobie, bo to będą świadectwa jakiegoś tragicznego pęknięcia, jakie jest w każdym ludzkim losie, jakiejś szczeliny w bycie, z której sączą się trujące opary, jakieś śmiertelne swądy, jakiś mortualny dym.

Jakie to trudne, czuwać przy swoim trupie. Rozkładającym się i stale ożywającym – stale podlegającym pośmiertnym metamorfozom. Babiński nigdy nie stchórzył, pozostał do końca konsekwentnym obserwatorem, a jego poezja jest relacją z przestrzeni istniejących poza istnieniem. Dlatego nie był rozumiany, dlatego odrzucano go, oczerniano i degradowano, dlatego szedł samotnie. Przyglądał się sobie i widział jak świat jątrzy się w nim. Skąd wzięła się w nim potrzeba pisania? Naiwni i powierzchowni czytelnicy będą chcieli jego talent zepchnąć poza margines sztuki, będą jego teksty analizować jako swego rodzaju zapisy automatyczne – będą szukać opisu przypadku Babińskiego w książkach Freuda, Junga, może Fromma? I nigdy nie odkryją piękna tej poezji, nie dotrą do jej prawd, nie usłyszą delikatnego szeptu: Aby zamyśleć się nad całą ludzkością, trzeba być w otchłani,/ nad przepaścią ( …). Nie, oni nie zrozumieją takich słów i nie doświadczą tego, co było jego losem i jego przekleństwem. Pisał, bo w głębi duszy był humanistą, kimś kto stawia sobie najszczytniejsze cele, pragnie naśladować Norwida, pragnie podążać za Stedem, chce dorównać Czechowiczowi i poetom dwudziestego pierwszego wieku. A będąc humanistą musiał borykać się z własnym – jakże rozbudowanym i stale się rozrastającym – nihilizmem. Musiał burzyć, musiał dręczyć samego siebie i otoczenie, musiał prowokować, bo dopiero wtedy widział elementarne cząstki. To z nich, ociekających łzami, krwią i ekskrementami, tworzył swoje konstrukcje, to one były jego majakami, zwidami pośród innych zwidów.

Niczego nie programował, szedł przed siebie i śmiało wyławiał z nicości kolejne wiersze, kolejne skrawki własnego anty-świata. Powoli, ale nieuchronnie; powoli, ale autentycznie, oswajał w sobie śmierć, okrutnie doświadczał sam siebie. Jak zauważa Feliks Fornalczyk: Bo prawdą jest, że nie mieścił się w sobie. I chociaż było to zapewne mimowolne, był bezwzględny aż do okrucieństwa dla innych, dla koleżanek i kolegów bez wyjątku. I był równie okrutny i bezwzględny dla siebie. Ale tylko takie okrucieństwo dawało szansę odkrycia jakiejś prawdy o człowieku – jakiejś reguły egzystencji. Szedł więc „na całość” i szukał ludzi podobnych do siebie. Czasem na kilka chwil dostrzegał takiego kogoś w przyjacielu, czasem w ojcu, ale najczęściej poruszał się pośród zjaw, bo świat ludzki nie przystawał do jego przestrzeni, był dla niego równie zdeformowany, jak jego świat oglądany okiem kogoś niewtajemniczonego w jego losy. Reagował agresywnie, bo wtedy zmuszał ludzi do wysiłku, chciał by zdeklarowali się, by dostrzegli w nim ogrom ludzkiego bólu. Coraz bardziej jednak oddalał się od człowieczeństwa, i wizualnie, i mentalnie, i świadomościowo – szczelina bytu otwierała się coraz szerzej i wpadał w nią coraz głębiej. Mówił: W doli złej obłęd pokutny a rzeczywisty/ jest tu podziemie gdzie bruk jest namiestny – i  znaczyło to, że widział już jakby „podziemnie”, jakby „poza istnieniem”. To bardzo charakterystyczna cecha tej poezji i novum w liryce polskiej – próba opisu siebie i świata z perspektywy pośmiertnej. To jakby zatoczenie łuku nad bytem i dookreślenie siebie już nie umierającego, ale umarłego. To szaleńcza wolta i skok, niczym ten ostatni…

Poezja Babińskiego to strumień obrazów, z pozoru chaotyczny, z pozoru przypadkowy, ale przecież odzwierciedlający obłędny impet jego życia, pęd jego gwałtownej egzystencji. Uważna lektura wierszy, zatrzymanie w kadrze liryka, odsłania obrazy pierwiastkowe – wielkie panoramy, przestronne głębie, elementarne żywioły, spośród których na plan pierwszy wysuwa się ogień. Poeta, niczym znicz nagrobny, spala się szybko i bezpowrotnie, a jego ciepło zanika natychmiast i staje się  n i c z y m. Babiński chciał być  n i k i m  za życia i podobnie jak jego przyjaciel – Edward Stachura – chciał sięgnąć poza   c o ś   i poza k o g o ś. W akcie gwałtownej negacji pragnął spłonąć szybko i natychmiast odrodzić się w  n i k i m, chciał uczynić z siebie niedoskonałego, zmartwiałego i odrażającego, coś tak wspaniałego i czystego jak  n i c. Iluż poetów zapowiadało w swoich utworach, że przekroczą samych siebie, iluż wychodziło naprzeciw śmierci, a potem wracało do codziennych zajęć, do znienawidzonego odbicia w lustrze i nudnej towarzyszki u boku. Niewielu udało się przekroczyć samych siebie. I wcale nie chodzi tutaj o spektakularne śmierci, nie chodzi o epatowanie samobójstwem i ekscytowanie się tym, co w końcu zrobił. Nie, chodzi o przekroczenie samego siebie, czy to poprzez akt twórczy, poprzez arcydzieło, czy właśnie taką gwałtowną manifestację własnej jaźni i odrzucenie wszystkiego. Chodzi o to by Odejść aby z samotności nie umrzeć/ I później nieobecność swą taić.

Trudno zgodzić się z oceną Fornalczyka, który przy wielu mądrych uogólnieniach, idzie złym tropem mówiąc: I choć to właściwie zadanie dla psychoanalityka, nie sposób nie zastanowić się nad tym szczególnym przypadkiem widzenia otaczającego świata jako więzienia, to znów domu wariatów czy cmentarza, a w konsekwencji widzenia innych nieledwie jako zbrodniarzy bądź policjantów, siebie zaś jako pokrzywdzonej ofiary. I nie sposób nie zapytać o pobudki tak czarnego przedstawiania zaznawanej rzeczywistości, pisania owych trenów żałobnych, tej nieustającej nieledwie zaduszkowej jeremiady w rozbłyskach zniczów nagrobnych. Nic bardziej fałszywego, nic bardziej powierzchownego, niż taki sąd nie mogło się Babińskiemu przydarzyć. Jego poezja nie jest udawaniem rozpaczy i nie jest nawiązywaniem do przestrzeni wymienionych przez krytyka – jest samym więzieniem i samym domem wariatów, jest cmentarzem i zniczem nagrobnym. A ów świat zbrodniarzy i policjantów, to przecież nasz świat, łatwo można się o tym przekonać czytając pierwsze strony codziennych gazet. Fornalczyk, tak wrażliwy momentami na zmienność i biegunowość tej poezji, ucieka się do łatwego spłycenia. Takie przykłady pośpiesznego odczytywania wierszy poety można by mnożyć. Dowodzą one jasno, że Babiński nie został zrozumiany, że nie zadano sobie trudu by wszechstronnie opisać ten fenomen artystyczny i kulturowy. I ścieżka nie prowadzi tutaj przez kozetki psychoanalityków, raczej potrzebne tu są rzetelne analizy krytycznoliterackie – jakby introwersje do jego świata, jakby sondy zapuszczane w jego  n i c o ś ć   i   n i j a k o ś ć.

Trudna to będzie praca, ale poeta miał świadomość, iż wykracza poza swój czas, skoro odwoływał się do twórców następnego stulecia i swoją sytuację łączył z casusem Cypriana Norwida. Chciał, jak on, być zapomniany i wierzył, że – jak on – wróci we wspomnieniu wnuka. Może przygotowywany właśnie w Poznaniu nowy wybór wierszy jest pierwszym symptomem tego powrotu, może jest przypomnieniem człowieka straconego dla świata, poety zgubionego w tłumie piszących, ale jakże prawdziwego w swojej konsekwencji twórczej, jakże boleśnie doświadczonego przez los i jakże odważnie przeciwstawiającego chorobie i bólowi wyrywaną z trzewi poezję. Tak, ta poezja boli i jest odbiciem pęknięcia w świadomości, pęknięcia w percepcji świata, a nade wszystko pęknięcia w bycie, jest opisem i zapisem bolesnego umierania, odchodzenia z własnej martwej rzeczywistości do krainy idealnych kształtów i wymiarów, do istnienia poza istnieniem cielesnym, do formuły słowa i myśli przenoszącej w dal. Myśli ocalonej w wierszu i zawieszonej w przestrzeni metaforycznej, myśli stale żywej.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko