Witold Egerth
WBREW NATURZE,
czyli 17 opowiadań ze starością w tle lub z dziurą po niej
Antologie, szczególnie te obejmujące teksty różnych autorów, wiodą zwykle żywot cichy, z dala od medialnej wrzawy. Skromnie stoją na księgarskich regałach, ukazując ledwie swój profil, i czekają na odkrywcę, który, niepodatny na nachalną indoktrynację, wzgardzi pękatymi, krzykliwymi tomami ludowej literatury czy chwilowo modnymi nazwiskami, w gruncie rzeczy całkiem przeciętnych literatów, i sięgnie po książkę dającą przegląd twórczych możliwości wielu pisarzy.
Wydawnictwo Amea systematycznie od kilku lat próbuje wyprowadzić antologię z cienia, zapraszając autorów mniej i bardziej znanych do udziału w trudnym przedsięwzięciu artystycznym, jakim jest stworzenie opowiadania na zadany temat. W roku 2010 wybrani przez wydawcę pisarze zmierzyli się z problemem niewygodnym, stanowiącym społeczne tabu i w powszechnym mniemaniu literacko nieciekawym, mianowicie ze starością.
Podjęcie takiego niemodnego tematu wydaje się być krokiem samobójczym dla wydawcy, szczególnie w kraju, gdzie ludzie po pięćdziesiątce (a właściwie już po czterdziestce) bardzo często podlegają społecznemu wykluczeniu, a książek czyta się niewiele, z niejakim trudem i zazwyczaj bez zrozumienia, do tego ograniczając się najczęściej do literatury lekkiej (dla ludu) lub bełkotliwej (dla krytyków). Niemniej, są przykłady, że zagadnienie, zdawałoby się odległe od zainteresowań przeciętnych czytelników i krytyków, może powołać do życia utwory dobre a często wybitne, jak chociażby w Odessa Transfer. Może też owocować zbiorem w większości co najwyżej przeciętnych opowiadań, chociaż wyszły spod piór znanych pisarzy, jak Pod dobrą gwiazdą. Amea, niczym współczesne Chiny, wybrała trzecią drogę, tę pośrodku, i w ten sposób powstało Wbrew naturze – wybór tekstów siedemnastu autorów, tekstów tak całkowicie różnych, że jednoznaczna, ogólna recenzja, jeśli miałaby być uczciwa, jest niemożliwa do napisania.
Czesław Miłosz w Ogrodzie nauk stwierdził, że „kto pisze, idzie za swoim ideałem danego języka i danej kultury”. Antologia opowiadań Wbrew naturze jest dowodem, jak rozmaite, jak bardzo odległe potrafią być to ideały. Mamy więc w tym zbiorze pełne spektrum pisarskich możliwości i postaw, począwszy od lumpenliterackich wypocin, przez banalną przeciętność, do utworów spełniających ogólne kryteria literackości i, co najważniejsze, do literackiej arystokracji. Znajdziemy tu również utwory, które mogłyby znaleźć się w antologiach niemających nic wspólnego ze starością, tak jakby strach przed nią czy też brak życiowego doświadczenia autorów, w większości najprawdopodobniej przed czterdziestką, uniemożliwiały pisanie o niej otwarcie i odważnie, za to z całą pewnością dowiemy się, jakie bliskie i dalekie skojarzenia owa starość wywołuje.
Kategoria lumpenliteracka, na szczęście, jest skromnie reprezentowana przez dwoje autorów: Romana Lipczyńskiego (Na deskach) i Zytę Rudzką (Kotka antykwariusza). Słabe pomysły a przede wszystkim porażająca nieudolność pisarskiego warsztatu, według mnie, zupełnie dyskwalifikuje ich propozycje. Autorzy posługują się astmatycznymi, krótkimi zdaniami podobnymi do szczeknięć zachrypniętego ratlerka, opowiadania są płaskie, nudne, jednowymiarowe, na poziomie umiejętności słabego ucznia szkoły podstawowej. U Zyty Rudzkiej dochodzi bełkotliwy język, mający najprawdopodobniej imitować przepastne głębie myśli, a u Lipczyńskiego wulgaryzmy, do tego niewyrafinowane. Poczynania obojga można by skwitować cytatem z opowiadania Lipczyńskiego:
„Chuj z tego teraz. Chuj. Wielki jak szelki.”
i o nich zapomnieć, gdyby nie fakt, że właśnie opowiadanie Lipczyńskiego, według Katarzyny Zareckiej, recenzentki z Przystani Literackiej, należy w tej antologii do najlepszych. I cóż jej się mogło spodobać? To pozostawia Zarecka naszym domysłom, bowiem poza tym jednym ocennym epitetem argumentów nie podaje, co zresztą jest stałą praktyką rodzimych recenzentów. Być może oczarował ją tak modny w kręgach niektórych krytyków rynsztokowy język, a może asekurancka „odwaga”, z jaką bohater występuje przeciwko Bogu, aby w finale popełnić samobójstwo, dzięki któremu spotyka się z dawno niewidzianymi kumplami:
„Roześmiani, młodzi. krzyczą: Stary, wreszcie się skapłeś, o co w tym wszystkim chodzi. Kurwa, wreszcie! Przecież nie o to, żeby się tam latami męczyć. Ciułać grosz, chorować, tyrać, giąć kark. Że też tyle wytrzymałeś! Kurwa, niezły ten monolog! Chyba dobrze wypadłem. Co nic nie mówi ten reżyser? (W.E. – Czyżby ponownie chodziło o Boga, ale pisanego już małą literą?) Zatkało go? Co on robi? Pojebany jakiś”.
Czy rzeczywiście ta szczeniacka łatwość, z jaką bohater za pomocą knajackiego języka unieważnia życie i jego „reżysera” na rzecz radosnej śmierci sprawi, że CZŁOWIEK stanie się czymś więcej niż tylko robakiem i znowu zabrzmi dumnie? Aż trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś na to pytanie odpowiedział twierdząco, ale domyślam się, że Katarzyna Zarecka może nie być jedyną czytelniczką wrażliwą na ten rodzaj przekazu i myśli.
Kolejnym bardzo dyskusyjnym elementem w tej antologii jest nazbyt szeroko pojmowana starość. I tu również z pomocą przychodzi Katarzyna Zarecka, która w swojej recenzji pisze:
„Dla dziecka starością może być już wiek szkolny, dla nastolatki zmiana w kobietę, dla silnych – problemy ze zdrowiem”,
dla zygoty embrion, a dla embriona… noworodek z pewnością chyli się już nad trumną – chciałoby się twórczo poszerzyć tę wyliczankę. Sekunduje jej w tym jeden z autorów, Marcin Królik, który na swoim blogu zamieścił własną recenzję tej antologii:
„Ta nieoczywistość, nienarzucanie się starości i przemijania jako nachalnego motywu przewodniego jest – że się tak nieskromnie wyrażę – największą wartością stworzonej przez nas książki”.
I rzeczywiście w zbiorze Wbrew naturze, wbrew zapowiedziom wydawcy i chyba również wbrew oczekiwaniom czytelników, którzy skuszeni wstępem sięgną po tę pozycję, znajdują się opowiadania mające niewiele wspólnego ze starością. Są to: Wanna i mrok Marcina Królika, świetne skądinąd warsztatowo opowiadania Marty Mizuro Czas lalek i Beaty Rudzińskiej Trzydzieści sześć i sześć oraz przeludniona, przedialogowana, utrzymana w jarmarcznym stylu Majówka Izabeli Sowy, gdzie problemem bohatera nie jest upływ czasu, tylko wstyd z powodu braku kilku zer na koncie. Uwaga! Ten utwór Katarzyna Zarecka również uważa za godny polecenia! A zaczyna się tak:
„Obudziło go słońce. Ostre, majowe, które gra człowiekowi na nosie, obiecując cuda-wianki”.
Wierzę, że Izabela Sowa ma swoich wiernych, choć niewymagających odbiorców, tak jak wierną publicznością mogą pochwalić się liczne telewizyjne seriale. Jednak bez względu na to, czy są to dobre opowiadania, czy też nie, dziwią swoją obecnością w tej antologii i przemawiają raczej za jej słabością, a przywołane wyżej fragmenty dwóch recenzji to nic innego jak szukanie dla nich usprawiedliwienia. Zresztą to znany sposób, który w Polsce bardzo dobrze się przyjął – zaklinanie rzeczywistości słowami i odwracanie kota ogonem. Małe jest wielkie, porażka wygraną, brak nadmiarem, strata zyskiem, czyli wszystko może być wszystkim – wystarczy tylko „kreatywnie” podejść do problemu. Zresztą współczesna polska krytyka literacka i teatralna wzbogaciła się o kolejne określenie zjawiska braku oczekiwanej jakości, nazywając go „dziurą” po czymś, np. dziurą po ojcu, dziurą po historii, a w antologii „Wbrew naturze” z pewnych względów, do których nawiążę później, mamy do czynienia z dziurą po starości. Ja jednak uważam, że najprostsze rozwiązania, nie szukające pokrętnych usprawiedliwień, najlepiej sprawdzają się nie tylko w życiu, ale również w literaturze czy w sztuce w ogóle. To niedopasowanie tematyki opowiadań do tej antologii zaskakuje jednak najbardziej u Beaty Rudzińskiej – inicjatorki tego zbioru, wydawczyni i wreszcie – jak mniemam – autorki bardzo dobrego wstępu, w którym dosyć precyzyjnie zakreśla obszar artystycznej eksploracji dla swoich autorów, a tymczasem… sama pisze o trudnych kontaktach matki z dorastająca córką i o przemyśleniach na tym tle tej pierwszej. Rzecz poprowadzona bardzo ciekawie i osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ten tekst potraktować jako zapowiedź kolejnej antologii, w której o realacjach między nastoletnimi dziećmi a ich rodzicami pisaliby sami bohaterowie dramatu, więc ojcowie i synowie, matki i ich córki, ale to chyba jeszcze bardziej karkołomne przedsięwzięcie od wiwisekcji starości, bo rodzice, którzy potrafią o tym odważnie pisać, tak jak Beata Rudzińska, może by się jeszcze znaleźli, ale dzieci, wychowane na grach komputerowych, Harrym Potterze i innych koszmarno-magicznych śmieciach? Wątpliwe, ale zawsze, parafrazując Marcina Królika, największą wartością tak pomyślanej antologii mogłaby być krzycząca nieobecność głównych bohaterów dramatu, czyli tzw. dziura po rodzicach, a może nawet i dzieciach.
Powróćmy jednak do antologii „Wbrew naturze”, w której najliczniej, co akurat nie dziwi, reprezentowana jest kategoria przeciętności. Znalazły się w niej teksty banalne, mdłe, nudne, jak pisał Gombrowicz „niedorobione, niedonoszone”, często ukazujące warsztatowe braki, wiotkość myśli, bywa, że pozbawione pointy a nawet problemu, który ginie gdzieś rozmyty w powodzi nieistotnych słów lub naiwnym dydaktyzmie. W tej grupie wyróżniają się pozytywnie Aida Amer (Igor i Igor) i Izabela Szolc (Jeszcze raz) – jest w ich utworach i pomysł, i niezła realizacja, ale widać jakiś niepotrzebny pośpiech i niedopracowanie, jakby wybrały drogę na skróty. Szkoda. Pozostali autorzy nie potrafili przenieść na papier dobrych niekiedy pomysłów, nie radzili sobie z materią słowa, stąd nadużywanie przez niektórych mowy potocznej w narracji (Czyżby obecnie przede wszystkim na tym miało polegać kreatywne pisanie? Podobno kilkoro z piszących właśnie ukończyło stosowny kurs, zapewne z pominięciem solidnego czytania, bo, jak wiadomo, liczba piszących w naszym kraju rośnie, a liczba czytających dramatycznie maleje. Coś w tym musi być.), rezygnacja z opisu na rzecz serialowego dialogowania, nieumiejętność lub programowa niechęć polskich literatów do budowania zdań złożonych – to wszystko momentami czyniło z tekstów nowomodną sieczkę dla półinteligentów, w formie i treści zbliżoną do wypracowania gimnazjalisty o dużych literackich ambicjach i niewielkich intelektualnych możliwościach. Ci autorzy to: Natalia Bobrowska (Nauka znikania), Joanna Stróżniak (Poczwarka) i Michał Sufin (Basiusia), wspominani wcześniej Marcin Królik (Wanna i mrok), Izabela Sowa (Majówka). Oczywiście, co dla jednych jest nie do przyjęcia na gruncie języka literackiego, dla innych stanowi prawdziwą Ziemią Obiecaną, gdzie czują się jak u siebie w domu. Ciekawe, czy Mickiewicz marząc o tym, żeby jego utwory zbłądziły pod strzechy, brał pod uwagę to unieważnianie sztuki słowa na rzecz schlebiania oczekiwaniom ulicy, która i tak książki do ręki nie weźmie, bo łatwiej włączyć telewizor z ulubionym serialem, gdzie obok nieważnego potoku słownego występują „gwiazdy”, czyli współcześni bogowie masowej wyobraźni.
Do poważnej kategorii twórców literatury należą w tej antologii obok wspomnianych wcześniej Marty Mizuro (Czas lalek) i Beaty Rudzińskiej (Trzydzieści sześć i sześć), Grażyna Plebanek (Łóżko), Hanna Samson (Stary, starszy, trup), Agnieszka Drotkiewicz (Loosing your time). Wszystkie autorki nieźle poczynają sobie z językiem polskim i tworzą opowiadania z wyraźnie zaznaczonym problemem, pomysłowe, sensowne, sprawne warsztatowo, będące wyrazem zmagania się ze światem, skłaniające do refleksji, chociaż w trzech pierwszych przypadkach bardziej nad przemijaniem, zmianami w naszym życiu niż starością. Nieliczne potknięcia („magnez” – bynajmniej nie chodzi o pierwiastek – u Grażyny Plebanek) nie przesłaniają interesującego obrazu całości. W tej grupie najbardziej zaciekawiło mnie opowiadanie Agnieszki Drotkiewicz. Utwór oszczędny, rozpisany na dwoje bohaterów, a dzięki narracji, poprowadzonej w czasie teraźniejszym, jakby zatrzymanych w kadrze; nad nimi jak wykrzyknik unosi się pytanie (kierowane przez 96-letniego pana Potochnika, byłego znanego wiedeńskiego ginekologa do Teresy – niemłodej już Polki, która opiekuje się nim i z nim mieszka): „What are you doing there? You are loosing your time with doing nothing!” Łączy ich tylko ten zastygły czas teraźniejszy i przestrzeń jego mieszkania, a dzieli cała reszta, włącznie z barierą języka. On – człowiek wykształcony, zanurzony w kulturze, mądry, uporządkowany, ona – zwykła kobieta stąd… Warto przyjrzeć się tak prosto a jednocześnie wnikliwie sportretowanym bohaterom i zastanowić, w czym można i warto szukać oparcia na starość.
Tu chciałbym chwilę zatrzymać się, żeby odnieść się do wieku autorów – większość, jak już o tym wspominałem, jest zapewne przed czterdziestką i są to przede wszystkim kobiety. To głównie z ich punktu widzenia czytelnik dowiaduje się, czym jest starość. I mimo że, tak jak Beata Rudzińska we wstępie, czasami mają na ten temat coś mądrego do powiedzenia, to kiedy siadają przed kartką papieru, najczęściej kokieteryjnie rozpaczają nad pierwszą zmarszczką, dzielą się strachem przed deformacją ciała i rozterkami z powodu uciekającej młodości, natomiast same skutecznie uciekają przed starością, czyniąc ją nieobecnym bohaterem, bohaterem, z którym nie jest im do twarzy ani po drodze. Ten kult młodości, młodości za wszelką cenę, jest w naszym schizofrenicznym społeczeństwie rzeczywiście faktem, z którym – miałem taką nadzieję – autorzy, w końcu ludzie pióra, podejmą szerszą dyskusję, a oni w przeważającej mierze zwyczajnie poddali się dyktatowi tego prostego, by nie rzec prymitywnego sposobu myślenia, wg którego człowiekiem jest się do czterdziestego roku życia, a potem to już tylko społecznym ciężarem, zbędną istotą, którą najlepiej skazać na zamknięcie w leprozorium lub – co bardziej nowoczesne i zgodne z duchem tak zwanej demokracji – na sankcjonowane prawnie pozbawienie życia. Strach przed zmarszczkami, obwisłym biustem i społecznym wykluczeniem najwyraźniej tak zaślepia, że tylko nieliczni potrafili dojrzeć w starości coś pozytywnego, zamiast proponowania samobójstwa czy Nauki znikania, jak zrobiła to w swoim opowiadaniu Natalia Bobrowska. Czytamy u niej:
„Jedną z zalet niewidoczności jest to, że od znikniętego człowieka mało kto czegoś chce. Pozostaje więc dużo czasu na robienie tego, na co samemu ma się ochotę. A Aldona miała ochotę się wygłupiać. (…) I tak to trwało, dni zmieniały się w miesiące, miesiące w lata, a nie istniejąca dla copywriterów i sprzedawczyń w Zarze Aldona (podkreślenia – W.E.) trwała nadal. Aż przyszedł taki dzień (…). Wtedy to po raz ostatni usiadła na swojej ławeczce w parku, machnęła ręką i powiedziała: E, znudziło mi się. Teraz naprawdę zniknę. I naprawdę zniknęła. Wielka bowiem była jej wiara w sprawczą moc słowa mówionego.” (Amen – W.E.)
Przyznam, że spodziewałem się czegoś innego. Tytuł Wbrew naturze z miejsca przywołał w mojej pamięci portrety literackie wielu bohaterów zmagających się ze starością albo po prostu starych: Santiago, Faust, Colas Breunion, Zagłoba, Rzecki, dr Szuman, Raptusiewicz i Milczek – każdy z nich na swój sposób mógłby patronować współczesnym przedsięwzięciom. Znacznie trudniej było mi znaleźć w pamięci ciekawe postaci starszych kobiet, dumnie walczących z upływem czasu, działających „wbrew naturze”, mających cel w życiu, ale tym większe to wyzwanie dla piszących obecnie, zwłaszcza autorek – do tego z lekka feminizujących. A tak, tytuł antologii wydaje się skrojony trochę na wyrost i pozostał po części w sferze pobożnych życzeń.
Na końcu wypada wymienić tych autorów, dla których z całą pewnością warto sięgnąć po ten zbiór opowiadań i nie czuć się zawiedzionym czy też zwiedzionym. Zaliczyłem ich do literackiej arystokracji, a jest ich troje – świadomych tego, co mówił i zalecał Gombrowicz, mianowicie, że „bez atmosfery filozoficznej nie ma pisarza”. Ci pisarze, którym nieobcy jest duch traktatu Boecjusza O pocieszeniu, jakie niesie filozofia, to Anna Janko (Pani Hedwig), Włodzimierz Kowalewski (Władyś) i Tomasz Sobieraj (Punkt zwrotny). Ich utwory, chociaż zupełnie różne stylistycznie, to kreślone pewną ręką dojrzałych artystów odbicia ducha i myśli, świadectwa wiedzy o świecie; to swobodne sięgnięcie po najwyższy pułap literatury – sięgnięcie niebezpieczne, bo niosące za sobą ryzyko wyłączenia, samotności, jak zawsze, gdy realizuje się cel niezgodny z duchem epoki (a już szczególnie to odważne, gdy epoka, jak nasza obecna, z lubością tarza się w barbarzyństwie, antyintelektualizmie, hipokryzji i pozorach). Anna Janko wspaniale opowiada historię kobiety, która mimo traumatycznych życiowych doświadczeń zachowała niezłomnego ducha, a to dzięki przyjęciu z pełną świadomością stoickiej filozofii, której źródłem są w jej przypadku rozmyślania cesarza-filozofa, Marka Aureliusza. Z kolei Włodzimierz Kowalewski sprawnie, z dużym talentem przeprowadza czytelnika przez życie swojego bohatera. Pełno tu smaków i zapachów dzieciństwa na równi z zatęchłą wonią peerelowskiej dorosłości i, zdaje się, trupim smrodkiem niepewnej, mocno dojrzałej teraźniejszości. Najważniejsze jednak i optymistyczne jest to, że bohater osiąga obojętność wobec spraw nieistotnych i tę nietzscheańską pewność, że w życiu liczy się najbardziej… samo życie. Tomasz Sobieraj natomiast stworzył tekst gęsty od znaczeń, erudycyjnych aluzji, filozoficznych refleksji, ukrytych pod świetnie skrojoną, dramatyczną, ale i optymistyczną historią, pełną poetyckiego obrazowania, sugestywną i klarowną; autor potrafi, jak dzisiaj chyba niewielu, radzić sobie z materią języka – krystaliczna składnia, ład, elegancja, to rzeczy we współczesnej polskiej literaturze rzadko spotykane. Inne, właściwe kulturze wysokiej, wspólne cechy twórczości tych trojga pisarzy to wielowarstwowość, ukazanie głębi procesów psychologicznych, dyskurs z poprzednikami – słowem, doskonała to literatura.
Jak widać po współczesnej polskiej literaturze, a w wersji skondensowanej, zminiaturyzowanej w antologii Wbrew naturze, nie wystarczy chcieć pisać – trzeba jeszcze: umieć to robić i mieć coś do powiedzenia (tu upływ czasu może okazać się wielkim sojusznikiem), posiadać i rozwijać zainteresowania, dysponować wolą, mocą i odwagą, które by pozwoliły naprawdę zmierzyć się z istotnym problemem. Zamiast środowiskowych spotkań, bankietów, umizgów, zabiegań o względy tzw. redaktorów i tzw. krytyków, zamiast śmiesznych kursów creative writing i zaocznych czy prywatnych studiów, lepsze, dużo lepsze okazuje się zwykłe studiowanie, a potem wieloletnie samokształcenie, solidne czytanie wartościowej literatury i dzieł filozoficznych (koniecznie ze zrozumieniem), czyli zwyczajna, ciężka i niewidowiskowa praca w zaciszu biblioteki, intymne niemal obcowanie z wielkimi magami słowa, z najtęższą myślą, analizowanie, dyskutowanie – i to, poza wrodzonym talentem, czyni człowieka Pisarzem.
Antologia Wbrew naturze – w sposób być może niezamierzony – pokazuje wyraźnie rozdźwięk panujący w literaturze i, szerzej chyba, w całej współczesnej kulturze. Ta intelektualna przepaść nie jest zjawiskiem nowym, zawsze bowiem istniała sztuka arystokratyczna i ludowa, intelektualiści i mędrkowie, sfera sacrum i profanum. Obecnie jednak niedoszły analfabeta dzięki demokracji stał się czytelnikiem ilustrowanych magazynów, co w dalszej konsekwencji doprowadziło do podjęcia przez niego, oczywiście bez przygotowania, „twórczych poczynań” i powstania czegoś, co sztuką z pewnością nie jest, ale bardzo chciałoby być. Cechy literackich wytworów tej infantylnej zabawy to intelektualna degrengolada, bezsens, prymitywne obrazowanie, brak podstawowych warsztatowych umiejętności, przekształcenie literatury w towar czy gest robiony tylko po to, żeby coś robić, byle co, byle jak, byle było o tym głośno. Szczęśliwie, umiłowanie wspólnej kuchni i jedzenie rękami z jednego kotła przy wtórze bębnów nie jest właściwe wszystkim piszącym, stanowi tylko jedno z wielu możliwych zachowań. Dzięki antologii Wbrew naturze można z grubsza poznać je wszystkie. I dzięki wydawcy za tę lekcję.
Wbrew naturze, wydawnictwo Amea, 237 str., Budzyń 2010.