Krystyna Lenkowska
Milczący na złotej kładce
Niemal codziennie wydaje się w Polsce przynajmniej jeden tomik z wierszami, ale tylko niektóre z nich są Poezją. Wiele z nich to zwykła blaga, jak pisał w latach 70-tych Julian Rogoziński w jednej ze swoich recenzji literackich poświęconych poecie, Wiesławowi Kulikowskiemu, stawiając go na antypodach literackiej nieuczciwości. Myślę, że i dziś, po 25-ciu latach, ten znakomity tłumacz i krytyk literacki mógłby, gdyby żył, napisać podobne słowa odnosząc się do obecnego rynku poetyckiego oraz stawiając tego samego poetę za przykład przeciwwagi. I znów miałby rację.
Lektura wierszy Wiesława Kulikowskiego, autora 17 książek poetyckich, jest dla mnie ucztą poetycką niezmiennie od czasu kiedy zetknęłam się z jego poezją około dziesięć lat temu. Znam jego 11 tomików poezji i uważam, że każdy z nich jest osobnym wydarzeniem poetyckim (łącznie z tymi pięcioma wydanymi w jednym roku 1997, co mogłoby się wydawać niemożliwe, zakładając, że wena poetycka się wyczerpuje i po każdym wydaniu książki każdemu poecie potrzebna jest jej przynajmniej roczna regeneracja. Przypadek Kulikowskiego, poety par excellence, przeczy tej regule). Wydarzeniem poetyckim powinna stać się również jego kolejna książka, szukająca wydawcy, pod tytułem Milcząca na złotej kładce, na którą składają się wiersze i małe prozy poetyckie.
Czytając Kulikowskiego, za każdym razem, doświadczam ciekawego uczuciowego zjawiska. Jakby ktoś przerzucił tęczę między mną a moją pamięcią. Jakby gdzieś, kiedyś, zapamiętana muzyka, która ma znajomy kolor i kształt, rozpinała się nade mną i pode mną jak most szukający drugiego brzegu.
Podmiot liryczny tej poezji, choć gra na czarownym homeryckim flecie chwaląc (słowami jak dźwiękami) piękno świata, jakże odległym od basów i dysonansów platońskiej orkiestry, paradoksalnie nigdy nie popada w pięknoduchostwo. Pod urokiem „mgieł idących za Brueglem”, „koni zaplątanych w powoje, różowe lejce”, „fiołków ściekających z rynien”, „drzwi z klamkami jak brylanty”, ta poezja zbliża mnie do granicy sentymentalizmu, ale nigdy jej nie przekracza. Chwali świat, oczarowuje nim, ale nie wprost. To laudum rodzi się samo, we mnie czytającej wiersz.
W człowieku jest taka ckliwa nutka, którą każdy projektuje na swój sposób. Wyzwalanie się „sentymentalnego” zewu w trakcie obcowania z poezją Kulikowskiego nie ma nic wspólnego z romantyczną, łzawą, afektowaną czułostkowością. Wręcz przeciwnie, ono nieuchronnie prowadzi ku sublimacji uczuć, wyrafinowaniu kreowanego świata, kiedy wciąż jedną nogą, jednym okiem, sercem, trzymamy się swojskiej, czasem przaśnej, ale bliskiej, bezpiecznej, znanej skądinąd, może z dzieciństwa, jedynej Arkadii, której wizja przesądza o obrazie rzeczywistości. Prędzej można by tę poezję przypisać dziedzictwu Sentymentalizmu jako umysłowemu i literackiemu kierunkowi europejskiemu, który ukształtował się w drugiej połowie XVIII wieku w opozycji do klasycyzmu i obowiązujących wymogów estetycznych.
Poezja Kulikowskiego nie jest poezją intelektu i uczucie jest dla niego ważniejsze od wszelkich konceptów rozumowych. Materią tej poezji jest natura, nastrój; z jednej strony dziecięca prostota, a drugiej – zaskakująco subiektywne wrażenie poety kultury. Na przykład obcowanie z „łubinowym polem” nie różni się od obcowania z „cieniem Franza Kafki”, tak jakby obie te figury liryczne mogły funkcjonować wymiennie, bez względu na to, że jedna z nich jest oparta o nazwę, wiedzę i relację merytoryczną, a druga jest pierwotnym kontaktem z przyrodą. I to pogranicze prostoty natury i oczywistej obecności sztuki, świata realnego i tego drugiego, wykreowanego w uczuciach, instynktownego, pobożnego życzenia zachowania w pamięci naturalnego piękna, stanowi o oryginalności, wiarygodności i sile wierszy Wiesława Kulikowskiego. Jest przesłaniem i ocalaniem mitu prawdy o pięknie, które jest w człowieku zakodowane, odciśnięte w matrycy pamięci tak mocno, że całe pokolenia dadaistów, katastrofistów i innych turpistów nie są w stanie tego odkształcić. Równocześnie nie ma w Kulikowskim piętna akademizmu i formalizmu, żadnych rygorów estetycznych. Choć zdarza się, że bawi się w małe gry lingwistyczne,” le toit – tła”, „łubin – lubi”, nie ma żadnych zapędów do rewolucji na poziomie języka, ani aspiracji do nowoczesności pod jakąkolwiek postacią językową czy obrazową, wręcz żadnych gadżetów słownych świadczących o tym, że wiersz powstał w 21-szym wieku. Jednak nie ma też nic z epigona, czy choćby namiastki czegokolwiek na starą modłę. Trudno o nim też powiedzieć, że jest poetą klasycyzującym.
Mam przemożne uczucie, że na swój osobny i cichy (tak cichy że aż „milczący”) sposób, poeta chce nam podszepnąć, że rodzimy się z uniwersalnym obrazem piękna, który jest punktem wyjścia do życia i sztuki. I że ten zachwyt nigdy nie ustaje.
Uważam, że Kulikowskiemu bez wysiłku, bez zadyszki „cierpień twórczych”, niezmiennie udaje się zachować naturalne, równomierne tętno czystej poezji jak czystej duszy, nieskalanej pokrętnością cywilizacji. „Trzymam się jednego głosu” mówi metaforycznie wierszu pod tytułem „Trzymam barwy głosu, trzymam się” , co brzmi z jednej strony jak deklaracja wiary i wierności, a z drugiej jak rozpaczliwa obietnica trzymania się „potarganej” nadziei „chwiejnej” przyszłości. Każdy bez wyjątku, nawet poeta piękna, rozpacza w obliczu nagłej śmierci, samotności. Wydaje się jednak, że osobista tragedia, ba całe lata obcowania z dramatyczną chorobą najbliższej osoby, nie pokruszyły szkła jego delikatnej, nieśmiałej, płochej afirmacji świata muzyki i koloru. Może rzeczywiście dzieje się tak, że zajęty życiem, jego realnym smutkiem, nie szuka wierszy tak jak nie szuka piękna, ale „wiersze same go znajdują”, jak pisze o nim arcytrafnie inny poeta, Krzysztof Lisowski. A piękna strona świata (mam wrażenie, że właśnie chodzi tu o stronę świata, a nie stronę życia, nie tyle w sensie geograficznym, co filozoficznym) tak jak wiersze wciąż Kulikowskiego dopada; jest wręcz na nią skazany. Żeby kochać piękno, trzeba mieć dotkliwą świadomość jego drugiej strony. Trzeba nie raz dojść do granicy, gdzie go się próbuje odrzucić po to, aby mu nihilistycznie nie zaprzeczyć.
pod placami japońskiej pianistki,
która odrzucała ten świat jak papier jednym ruchem ręki.[1]
Tak jak piękno nadal żyje „na złotej kładce” poezji, liryczna Anna, która niedawno bezpowrotnie odeszła w milczenie, też w niej nie umarła; jest tu wciąż – w muzyce, czułości , w francuskich słówkach, w „szpitalnej piżamce”, ze swoją wyjściową torebką. Ośmieliłabym się nawet powiedzieć, że jest bardziej obecna imiennie w tej książce niż w poprzednich. Może to rekompensata? Jedyna możliwa. Liryczna obecność w zamian za literalne milczenie, „cena wiersza za istnienie”[2]. Jej milknąca wielokrotność, Anna, Ania, i ta, która zamilkła na zawsze, ożywają w poezji poprzez ubieranie ich nie tyle rekwizyty życia (nigdy w ciało), co rekwizyty obecności. Tak jakby „ich” śmierć, ta kropka nad „i”, wyzwoliła odwagę nieśmiałego poety do zadeklarowania światu: Oto Anny. To one są moją podróżą do Bairoid, „praską ulicą”, „świecącym listkiem”, „zakrwawionym liściem”, zgubionym słowem, „gałęziami jak niczyje ręce”, „snem różanym”, „na schodach schodzącą do innej epoki”, nokturnem „gdy krople spadają na gitarę jak na dach”.
W poezji Kulikowskiego, jego anty-manifestach, nie ma mocniejszych deklaracji niż obwieszczenie przynależności do koloru, dźwięku, kawałka przestrzeni, a wszystkie one są znakami na drodze, po której poeta stąpa bardzo ostrożnie jak po strunie światła, nad łąką, kopnym śniegiem lub po „chmurach jak bryły węgla”.
Bodaj jedyny i ostatni dziedzic poety, Józefa Czechowicza mieszka w Mielcu, z dala od zgiełku, ale też zbyt daleko od uwagi konsekwentnej krytyki literackiej, która powinna być wpisana (a nie jest) w całościową, rzetelną, dyskursywną, recenzję literatury polskiej (ten niedostatek objawia się tym m.in., że uznani poeci nie budują szkół poetyckich, młodzi i „młodzi” poeci muszą uprawiać sobie nawzajem poletka literackiej recenzji, aby istnieć, a akademiccy krytycy literatury często asekuracyjnie, są zbyt zajęci zdobywaniem stopni naukowych, czyli bezpiecznymi, sprawdzonymi tematami wokół i tak sowicie przez historię nagrodzonych żyjących i/lub umarłych poetów).
Czy los okaże się dla literatury światowej choć tak łaskawy, że ktoś kiedyś przypadkiem, otworzy wielką, zakurzoną skrzynię przepełnioną wierszami Wiesława Kulikowskiego jak nieziemsko ziemskim zapachem i ogłosi światu, że to jest COŚ, bez czego nie możemy się obejść. Jak nasza współczesna kultura światowa nie może już egzystować bez, przypadkiem i zbyt późno odkrytej, amerykańskiej poetki, Emily Dickinson.
bo już wiadomo, że to on dźwiga pod górę te owoce cierpkie,
aby nakarmić swój cień.
Przechodzi przez głęboką mgłę.
Już jest dalej,
gdy przychodzą rankiem
ci, którzy usłyszeli jego milczenie.[3]
[1] „Mgła w Dusznikach” w Milcząca na zlotej kładce
[2] „Milcząca na złotej kładce” w jw
[3] „Niepogodzony, który sam siebie już dawno odrzucił”, j.w.