Andrzej Wołosewicz
Jacek Józef Rojek, niezrównany aktywizator nie tylko literatury Warmii Mazur opracował był ostatnio i wydał sumptem Fundacji Środowisk Twórczych w Olsztynie (2008) tomiszcze nielichych rozmiarów, bo 350 stron bez mała zawierające opowieść o dorobku 5 pokoleń warmińsko-mazurskich Twórców. Zanim powstanie odpowiadające randze tego dzieła jego omówienie, warto oddać należny szacunek Autorowi przypominając jego literacki dorobek.
Niechaj chociaż w ten sposób wolno mi będzie uczestniczyć w zatrzymaniu w czasie tego, co Sąsiedzi mojej Suwalszczyzny dokładali przez lata do Polskiej Literatury.
(R)ewolucja Rojkowej wyobraźni
Leży przede mną cały Rojek. Poeta Józef Jacek Rojek. Nie przesadzam: leży. Dosłownie. Rozłożył się dziewięcioma swoimi tomikami, czyli całym obozem.[1] Trochę, przyznam, czuję się osaczony. Ale to nie szkodzi, bo ja lubię dawać się osaczać i oswajać książkom, literaturze, poezji. (Dla porządku – choć tym tu się nie zajmuję – dodajmy, że Rojek jest też grafikiem, malarzem, tłumaczem). Zatem spójrzmy na to, co nas otacza.
Już „Spektakl” (z „Przenikania krajobrazów”) wyznacza i zarysowuje całą przestrzeń wyobraźni jak alfa i omega. Oto już:
„Przeszli —
nie wolno ich wzywać na powrót
role skończone (…)”
ale koniec wiersza to przecież otwarcie:
„Prowadzę w sady –
na owocach zwisa
czuły pył lata jakby też przed lotem
podaj mi jabłko – dopiszmy legendę”
Podanie jabłka, może jak podanie dłoni, ale najpierw jako znak naszego ludzkiego początku, choć Ewa Adamowi podawała owoc, który jabłkiem stał się dopiero później, w potocznym odbiorze, ale to doprawdy szczegół. Wszak idzie o gest. O gest i o bunt. Tak więc ten pierwszy wiersz jest pierwszym nie tylko dlatego, że pierwszy ci on w pierwszym tomiku, ale też pierwszy genetycznie niezależnie od tego, jak i kiedy faktycznie go się Rojkowi napisało (bo ja wciąż utrzymuję, że wiersze się nam bardziej piszą nisz my je piszemy, ale to już inna sprawa i tym razem ją zostawmy). „Spektakl” bowiem, nasz ludzki spektakl także a może przede wszystkim ma swój rajsko-trudny początek. Jesteśmy na scenie życia gdzie każdy ma do zagrania swoją rolę może ptakom podobni?…
„(…) role skończone puste sceny w świetle
gdzieś się podziały ostatnie poklaski
– ptaki
serdecznie związane ze strzechą”
Rojek ładnie operuje zapisem, złamanie m linii, co daje efekt co najmniej podwójnego napięcia wyobraźni, raz „poklaski – ptaki” a po wtóre „- ptaki serdecznie związane ze strzechą”. Słowo, zestawienie słów, moc zestawienia, to, co robi dobrą poezję.
Jeśli więc – idąc tym śladem – zestawienia słów, to trzeba podkreślić ich lekkość, to że są finezyjnie plastyczne, ekspresyjnie wymowne i przejmująco łatwe. Rozumiem przez to ostatnie ten rodzaj kunsztu, który wprowadza mnie (czytelnika) od razu w meritum, do wnętrza słowa i tego, co Rojek – w moim czytelniczym odbiorze – chce zeń wydobyć. Nie ma tu karkołomnych a nieudanych (z)obrazowań, wręcz przeciwnie: kilka pociągnięć pióra i jesteśmy tam gdzie trzeba, niezależnie czy rzecz tyczy „Poszukiwań” (1,11)[2] , „Proporcji” (1,10) czy korzystanie z głębokich pokładów człowieczej historii:
„A więc zostały etruskie okruchy
(…)
zostały dzbany
od których przed chwilą
jakby się oderwały piękne dłonie niewiast
Wszystko zostało
zaprzeczyć chcący – w dobrej wierze – drugim
którzy wskazują okrutne pęknięcia
będące szczerbą nie czasu
lecz miecza”
No właśnie, okrutne pęknięcie: szczerba czasu a szczerba miecza – jeden znak dwojga imion. Rojek uruchamia tak i takie środki poetyckie, że udaje mu się „podróżować w czasie”, co ze względu na odległe często obrazy, do których się odwołuje ma kolosalne znaczenie. Uzyskuje to poprzez nieocenioną swobodę takich zdawałoby się prostych sformułowań: ”od których przed chwilą jakby się oderwały piękne dłonie niewiast”. Przed chwilą – to jest tak przekonujące, tak przemawiające do wyobraźni, że jeszcze widzę te kobiety, ich erotyczny powab, a przecież to nie łatwo, bo to i etruskie kobiety i żona obok…
Po trzecie wiersze Rojka są na wskroś egzystencjalne, na wskroś, bo tyczą egzystencji pośród didaskaliów codziennego życia, ale te didaskalia dotyczą także naszych trzewi, rzekłbym: idzie tu o didaskalia życia psychicznego, o te „kreski sprzeciwu” czy „Niewinne stopy” z wiersza „Odwracasz się..” (1,14), a nie archiwum zwykłych sprzętów, pośród których żyjemy. Dlatego egzystencja ma dla mnie w Rojkowych wierszach i ten wymiar, kiedy człowiek pośród sprzętów i ludzi konstatuje swoją kruchość, przemijalność i wielkość, uczucia które dopadają mnie często kiedy jeszcze nie śpię przytulony do „lepszej połowy mego życia” i noc mówi do mnie: jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę i wyzwolę cię z ciężaru tego, co rzeczywiste.
Wspólnota doświadczeń jakie Rojek przekazuje beztytułowym wierszem poświęconym pamięci brata Olka (1,24) czy również beztytułowym – bo czyż można nadać tytuł temu, co się czuje, gdy śmierć bierze najbliższych lub bierze z naszej półki? – wierszem dedykowanym ojcu (1,34) jest wspólnotą najczęściej uzmysławianą w sytuacjach ostatecznych, ale śmierci wszak nie ma bez – uprzedniego – życia, bez narodzin:
„Wywędrowała z nasieniem w swym łonie
w przestrzenie puste jak ruchome piaski
aby w tej głuszy
z dala od rozkoszy
posłyszeć pierwsze czyste brzmienie bólu
– – od owego czasu
idą kobiety i niosą w swych dłoniach
zmęczone ciała nowo narodzonych”
„Macierzyństwo” (1,35)
Tak więc „Przenikanie krajobrazów” jest przenikaniem znaczącym, czyli do wewnątrz. To nie krajobraz wobec nas czy my w nim i na jego tle – nawet z całym skomplikowaniem swoich odniesień – lecz krajobraz w nas. Dlatego serdeczny, egzystencjalny, chwytający.
Kiedy już, by zostać przy metaforze osaczania, pierwsze starcie za nami, wyłania się z „Traw nieznanych” pochód chłopców, których „do zabijania poproszono”, ale takoż i:
„do nagradzania –
chłopców poproszono
Rzędem stanęli – ramię przy ramieniu –
Prości wysmukli chłopcy malowani –
Krzyż osikowy światło im odgradzał”
(„Tryptyk żołnierski” (2,36))
To motyw, który dość mocno i stanowczo, ale nie nachalnie!, rysuje się w wierszach Rojka (poza „Trawami nieznanymi” także w „Suitach”), który, choć sam świadomie wojny nie doświadczył (rocznik ’39), to potrafi o niej pisać i to nie o tej czy tamtej, lecz o wojnie jako wojnie, bo ta jest bywa – niestety! – częścią męskiego rzemiosła, rzemiosła często z tułaczką w tle:
„Zostałem przy was –
chłopcy malowani
Chłopcy bezsilni na wspaniałych koniach –
Orły nas niosły i strzaskane lance
Za płot Ojczyzny na wygnańcze szlaki”
(2,37)
Woja to taki problem, który wykracza poza słowa: „Nie wierzę słowu – ono oddaleniem” (2,32). Dramat piszących polega jednak na tym, że mamy tylko słowa. Oczywiście, oczywiście, wiem, zostaje jeszcze milczenie, ale ono jeszcze trudniejsze; przypomnijmy Różewicza mówiącego, że poezja jest niemożliwa po Oświęcimiu, który zamilknąć nie potrafił. Ale wojna, choć wraca, to jednak tylko echo. Prawdziwe teraz znaczy codzienność. A ta nie najlepsza:
„Codziennie toczy się rzeka światłą i bełkotu;
Bryzgi godzin ochlapują nasze twarze, podmywają stopy – ”
(„Codziennie” (2,42))
Stąd może niejaki sentyment do czasów okrutnego ładu lat minionych:
„Przemierzam dalekie okolice;
zakręty historii – kamienie Westerplatte – odcisk
cienia w Hiroszimie – zasieki drutów – getta – wojny”
(2,66)
Co łączy bohaterów „Traw nieznanych”, wśród których oboje rodzice, brat, żołnierze z „Tryptyku”, znajomi z kilku dedykowanych im wierszy? Moim zdaniem śmierć. Ta przeszła, obecna w pamięci i ta przyszła dla nas, których jeszcze nie dosięgła. Śmierć – właściwe podglebie wszystkich traw nieznanych. Tak jakby Rojek mówił: wskażcie mi ziemię od niej wolną! Jesteśmy bezradni tą bezradnością, którą Rojek obarcza i słowo i wyobraźnię:
„O samotności – ty wciąż bezimienna
Pośrodku słowa
Chociaż mnie przyzywasz”
(„O samotności” (2,34))
I choć to tylko wybieg, bo jedno i drugie, słowo i wyobraźnia, przynoszą Rojkowi dobre twórcze owoce, to jednak zaświadcza o autorskiej świadomości własnych narzędzi, ich proporcji i ich usytuowania, ot choćby w trzeciej z „Mazurskich suit”:
„Niewielu bywa śmiertelnych w swych czynach –
Wszystkich ponosi niezmierzone trwanie
Własnego słowa –
(…)
Kolumny życia – –
Niewielu jest szorstkich
Co dążąc w przyszłość – ważą własne słowa”
(2,74)
„Suity” ciągną się dalej, już kolejnym wspominanym (patrz motyw wojenny) tomikiem. Suity, taka zdaje się ich muzyczna natura, są rysowane jeszcze bardziej delikatnie, ulotnie, finezyjnie, jakby więcej pozostawiając miejsca czytelniczej wrażliwości i wyobraźni. Tak dzieje się choćby w cyklu „Bursztyny” gdzie na przekór przywoływanym w motcie słowom Woroszylskiego: „Wloką się w szarej nudzie deszcze nad Mazurami…”, ani szaro, ani nudno. Jak bursztyn jest z głębi czasu, przechowuje wiele:
„A Ty
Łagodna ziemio
Zaśniesz w bursztynach”
(3,22),
ma swą magię i moc, tak Rojek zbiera i ocala – stałym, wypracowanym i dopracowanym arsenałem środków: ptak w różnych konfiguracjach, także las, kobieta, narodziny i wspominana już zawierucha historii odkładająca echem w duszach swój pogłos – to co jest dlań najważniejsze. Ocalenie tak krajobrazów serdecznych, które za Rojkiem biograficznie ciągną się z Południa, z gór i pogórza na Północ, na jego Mazurię, jak i głosów, wciąż żywych głosów historii to konieczność uwewnętrznienia, takiego przeżycia, które schodzi do głębi. Wówczas to wszystko w nas i my dzięki temu przetrwamy:
„Ocalałem –
Jesteś we mnie”
(3,20)
Tak właśnie, my jako ostateczna opoka ocalenia. My. To, co w nas. A w nas wszystko, od rana do wieczora, w nas nasza „Całodzienność”. Dla jej zobrazowania Rojek ma swój arsenał środków, wśród których pierwszy to krajobraz czy pejzaż, ale nie jako scena, nie jako scenografia żywota, lecz bardziej jako nasze alter ego, współbiesiadnik przy poetyckim stole. Krajobraz jest dosłownie wrośnięty w człowieka, stanowi z nim jedno. Drugie wyraźne Rojkowe akcesorium to sam s p o s ó b. Rojek nie tyle coś mówi, opowiada, lecz bardziej pokazuje, wystawia – dominuje u niego ekspozycja a nie dialog. Siłą jego wierszy jest dość skrótowa i zamknięta konstrukcja; jako konstrukcja – zamknięta, ale jako sens – otwarta i bardziej impresyjna niż o wyraźnych konturach. Czyli mamy konstrukcję – ekspozycję – prezentację a nie fabułę – akcję – ruch. Stąd jeśli dialog, to pozorny, zabieg narracyjny jedynie. Rojek w swym sposobie rozmowy z czytelnikiem nie rozważa i nie docieka dochodząc do takich czy innych konstatacji, lecz raczej wychodzi od tych konstatacji ustalonych już przez poetycki podmiot, do których – poprzez narrację – chce nas podprowadzić jak najbliżej. Jego wysiłek na tym się skupia. Po to uruchamia swój poetycki świat życia, śmierci i przeżywania. Te Rojkowe ekspozycje:
„Więc gdzie zostałem, gdzie mój chudy plecak
Na przełaj tych dróg i ścieżek ku źródeł –
Tylko pocztówki kreślą topografię
Mojej wędrówki po siewach, ugorach” (5,12)
To nie film, to pocztówki:
„Wiec to są wiersze z rękawa, z pamięci
I z widokówek przesłanych mi pocztą”
(5,24)
Mają one swoją dziwną siłę, która nie płynie z jakowejś krzykliwości, która nas dopada, oblepia nam uszy czy szarpie trzewia. Nie. Płynie ona z czegoś zupełnie innego – ze spokoju. Rojek nawet jeśli krzyczy, to używa innych środków przedstawiając „!” przez jego opis. Rojek woli powiedzieć „krzyczę nie” niż po „nie” postawić wykrzyknik:
„Przez tamte pola w koniczynie wieku
Przebiega zając – wykrzyknik ucieczki;” (4,37),
czy też:
„Nie Krzyczę nie
I dopadam skrzypiącej drogi” (4,32),
I jeszcze jeden motyw drogi, ścieżki, przejścia. Przez życie? Tak, także przez nie i przez historię, przez świat wspomnień, które prowadzą nas na tereny, na których rozłożył się – jako rzekłem – Rojek. Czasami, jak to w drodze, gubimy ślad, stajemy na rozdrożu, rozglądamy się, szukamy widzialnych i niewidzialnych wskazówek i drogowskazów. Te znaki częściej jednak mówią: „patrz, tu jesteś, krwawisz” niż: „do….”. Jeśli zaś „do..”, to raczej są peregrynacje wewnątrz poetycko-psychicznego ja, więc dla obserwatora czy też czytelnika możliwe do uchwycenia, do zobaczenia i postrzeżenia w ekspresji „twarzy” a nie ruchu „postaci”. Aż ciśnie się na usta takie porównanie: Rojkowi udała się rzecz filozoficznie niesamowita – poetyckie uchwycenie eleackich aporii żółwia i Achillesa, strzały i celu; to taki ciekawy sposób bycia w drodze gdzie nad dynamiką przemieszczania dominuje to, że ciągle gdzieś jesteśmy, prezentacja ruchu poprzez statyczność miejsca pobytu. Droga jest bowiem dla wytrawnego piechura, podróżnika prawdziwym oparciem:
„Oprzeć się na poemacie – ziemi; oprzeć się
Na wiecznie śnie realnym niczym na dłoni
(…)
oprzeć się
Na mięśniach i krwi – nienadrealnej
(…)
Oprzeć się na poemacie – ziemi; oprzeć się
Na realnym krajobrazie – drzewie
Znamiennym jak łuna
I czułym niczym myśl wypełniająca
Marzenia:”
(„Poemat ziemi” (4,65,70))
I oczywiście dzieje się to wszystko w zwykłej codzienności, ale nie jest ona zwykła o tyle, że obejmuje całość – jest całodziennością („Całodzienność” to tytuł – przypomnijmy – jednego z tomików):
„Zostałem nadal z nienawistnym nożem
Do chleba – ciała; gesty i dialogi
W rytmicznych pozach. Moja całodzienność
Świadczy usługi zaprogramowane
Na dni powszednie (…)” (4,22),
czy:
„Niepowtarzalna całodzienność materii
Pod gęstym milczeniem (…)” (4,39),
a także:
„A kiedy ciąży moja całodzienność –
Otwieram wieczność (…)” (4,72)
W Rojkowym ataku na moje pozycje, Rojkowym osaczaniu mnie trochę jakby – w „Sonetach nieprawych” – nastąpiło zmęczenie materiału. To – wedle moich doświadczeń – normalny przejaw każdego oblężenia, dosłownie i w przenośni: pisze się, pisze (bo idzie), aż nadchodzi moment zmęczenia samym sobą i tym, co dobrze, co najlepiej nawet się robi, więc następuje przestój?, pauza?, chwila na oddech? nim ruszymy na poszukiwanie nowych dróg, nowych słów, nowych rozwiązań. Jest to dobry moment na chwilę metarefleksji:
„Na skrzyżowaniu
Wschodu i zachodu
Mojego wiersza
Jak na poligonie –
Toczą się słowa przeciwko bezsłowiu,
A burza zmywa trofea i klęski.” (5,7)
i dalej:
„Nie poprzestałem z pustą kartką stołu,
Jak nie poprzestałem na lodzie i głodzie –
Wszystko jest we mnie (…)” (5,8)
Świadomość czy samoświadomość jest niesłychanie ważna w obliczu zadań, jakie Rojek podejmuje, jakie sobie wyznacza:
„A kiedy przyjdzie ostatnie wspomnienie
I zaszeleszczą słowa wyobraźni –
(…)
Kto wówczas wezwie ocalonych z klęski –
W imię człowieka strąci suche serca?” (5,9)
oraz:
„Nad czarnym drukiem kolorowych wierzeń;
Blizny zostały jak gardło ściśnięte
Po tych co byli, lecz dla tych co będą
Ponownie wierzyć w staroświeckie słowa” (5,16)
i:
„Ten świat się zmienia, lecz ty trwaj przy słowie
Jak przy sumieniu, mimo klęsk czy zwycięstw
Co są ci dane teraz i w przyszłości – ” (5,97)
Czy te słowa – tu włożone w usta matki – czegoś nam nie przypominają? Czy nie przypominają nam słów o tym, że pieśń ujdzie cało? A słowa te pochodzą z „Czterech wierszy Matce” datowanych na lata 1980-1983, więc z czasu nie najlepszego dla słowa. Może to nie tylko sonety, ale i czasy nieprawe?
Po tym samookreśleniu i autorefleksji następuje przegrupowanie sił. Myślę tu o „Łanach niebieskich”. A o przegrupowaniu mówię dlatego, że zdecydowana większość wierszy zawartych w tym tomiku miały swą premierę we wcześniejszych, ale nie mamy przez to wcale wrażenia deja vu. Ich zebranie w osobną całość wypada lepiej niż pomieszczenie przy wierszach innych tematycznie. Można by wręcz powiedzieć – trzymając się konwencji oblężenia – że to taki zmasowany napór, silniejszy i bardziej zdecydowany po przegrupowaniu sił niż przed, a przez to lepszy i czytelniczo skuteczniejszy. Dlaczego? Bo wszak, jeśli coś łączy nas niechybnie, a łączy!, nawet nas po różnych stronach barykady i tych siedzących – a coraz ich więcej – na niej okrakiem, to „jedno tętno ziemi” z „Sonetów nieprawych”. Rojek robi rzecz dla mnie bardzo ważną: przypomina, uzmysławia, obrazuje to, co niby wiemy, że wszystko przemija. Ale tylko niby a uświadomienie sobie, że żyjemy stąd – dotąd (a czasami nawet krócej) jest, powinno być podstawowym doświadczeniem, bo myśl o – jednak! – przemijalności może nas ściślej wpisać w doczesność, nadać jej sens i wymiar poza przyrodniczy. A nadto – co u Rojka bardzo ważne – związać w najlepszy, bo pamiętliwy sposób z tymi, co przekroczyli smugę cienia. Rojek mówi – odeszli, ale są:
„A w tych wspomnieniach był czas dla zmarłych:
Ojca, rodzeństwa. Jak i czas dla żywych.
I choć zaprzeszłe nie spełni się jutrem –
Jest ciągle obok. Jakby na uwięzi.” (6,48)
i:
„Wśród żyjących jestem, chociaż me królestwo
Po tamtej stronie Cienia i Światłości –” (6,37)
To piękne uzupełnienie przywołanych jako motto „Tryptyku pamięci Matki” słów Horacego: „Non omnis moriar”. Jeśli tak, to trzeba w naszym trwaniu na czymś się oprzeć. Na czym? O tym Rojek pisze w poświęconym pamięci ojca „Poemacie ziemi” (6,8) ze świetnym mottem z Argheziego: „Bruzdę zaczętą u płota wiejskiego aż po niebieskie poprowadził łany...”. Na czym więc się oprzeć? „Na wiecznie śnie realnym”, „Na dłoni ściskającej czepigi”, „na materii zmysłów czterech stron świata”, „oprzeć się na mięśniach i krwi – nienadaremnych”. Oprzeć się trzeba także na pamięci. Być może dlatego kolejny tomik nosi tytuł „Krzew pamięci”. „Krzew pamięci” jest rzeką przypomnienia. O ile „Łany niebieskie” jeszcze poetycko działały, to już „Krzew…” na mnie oblężonego całym Rojkiem działa znacznie mniej. (Podobnie wypada powiedzieć o – także przekrojowym – składającym się z wierszy już znanych tomiku „Tarnina wierszy”.) Ale mimo to warto, mówiąc o pamięci, odwołać się do świadectwa:
„Na wszystko istnieją świadkowie –
Na list, na dźwięk, na miłość, na miejsce,
Także na inne czynności codzienne.”
(7,44)
„Strony kalendarza”. Z wierszami tu pomieszczonymi jest jak z prawdziwym rzeczywistym kalendarzem: jest on jak najbardziej nowy z roku na rok, ale jednak znajomy, powtarzalny w wielu swych wcale znaczących elementach. Więc czasem nawet jeśli dopadnie nas znużenie czymś dobrze już znanym, powtarzalnością kalendarza, to warto jednak czekać. Choćby na taki wiersz jak „Zjazd koleżeński”, który, prawem oblężonego pozwolę przytoczyć w całości:
„Każdy przywiezie w teczce kłębek nerwów,
Aby przed innym zostać bohaterem;
Przez tych bydlaków, co ze mną pracują
Nie mogę sięgnąć po krzyż pełen chwały.
A widzisz, brachu, jakie ja mam życie?
Jak się natyram, nabiedzę z tym gównem?
Co dzień tabletki retiazidu łykam,
A nitrazepan jest moja kochanka.
Czerń garniturów przypomina kondukt,
W którym idziemy od tamtej matury –
Zapominając nawet o umarłych;
Bo kto pamięta młodość durną – chmurną
I te sztandary, i bojowe hasła –
Niby na wozie, ale któż powozi?” (9,43)
czy „Piwiarnie”, których już nie przytoczę, ale za które dziękuję Rojkowi,. To trzeba znać, doświadczyć, inaczej nic się nie pojmie. „Piwiarnie” są dowodem, że czasem (często? zawsze?) na dobrą (właściwą?) percepcję poezji potrzeba wspólnoty doświadczeń…
W „Wierszach z roku na rok” (9,69-95) następuje wyraźna zmiana formy z dominującej dotąd, naśladującej, oczywiście dość swobodnie, sonet, na zdecydowanie wiersz wolny, obszerniejszy niż początkowe. Jakby Rojkowi nie starczało dotąd praktykowanej własnej formy. To dla mnie dowód ewidentnej (r)ewolucji podmiotu poetyckiego i autorskiego: niby wszystko zostaje w ramach jednych i tych samych człowieczych doświadczeń, a jednak… Następuje wyjście – według mnie – z dotychczasowej praktyki poetyckich działań. Oto pojawia się w stopniu wcześniej niebyłym kontekst rzeczywistości, ale nie tej która dotąd przeważała tj. psychologiczno-duchowej, lecz międzyludzkiej, gazetowej, ulicznej, „pracowej” itd., choćby w wierszach „Mógłbym” (9,73), „Wszystko” (9,74), „Ustępujące dni” (9,75), „Zjadanie” (9,77) czy „Działania uspokajające” (9,79). Z tych ostatnich:
„Nic tak nie działa uspokajająco na
Człowieka jak człowiek
Trzymający człowieka
Za gardło z całej mocy swej prawdy – ”
Na „Stronach kalendarza” znajdziemy też gorzkie a jakże prawdziwe słowa pod adresem współczesności, choćby w wierszu „11 listopada”:
„O, jak wielbimy nasze Wielkie Daty,
Jak my kochamy nimi się wyręczać –
Zwłaszcza gdy sobą niewiele wnosimy
Ponad swe gardła wrzeszczące w ekstazie;”
No właśnie…
Rojka chciałbym mieć i to nie na półkę, lecz na biurko, do częstego zaglądania w świat, który po trosze (może nawet już po większe trosze) odchodzi, a dla „miastowych” może tak naprawdę nie istniał wcale…
To są takie wiersze, których czytanie jest rozmową z Autorem, rozmową z tym, co on mówi i wskrzesza. Rojek w sobie właściwy sposób, który tu chciałem przybliżyć, buduje czytelniczą odbiorczą aktywność, uruchamia ją a nie jedynie to lub tamto jej prezentuje.
Panie Józefie Jacku, wspólniku po (poetyckim) mieczu i (życiowej) kądzieli, z którym – w Pańskim mnie obleganiu – się parałem: pozostaję z pegazowym przesłaniem
Andrzej Wołosewicz
[1] 1 – „Przenikanie krajobrazów” (1967), 2 – „Trawy nieznane” (1972), 3 – „Suity” (1975), 4 – „Całodzienność” (1980), 5 – „Sonety nieprawe” (1985), 6 – „Łany niebieskie” (1996), 7 – „Krzew pamięci” (1997), 8 – „Tarnina wierszy” (1999), 9 – „Strony kalendarza” (2001). Brakuje tu tylko „Białych skrzydeł ptaka” z 1973r. oraz „Pługów wiecznych” z 1977 r.
[2] W dalszej części konsekwentnie będę podawał po tytule wiersza w nawiasie najpierw numer tomiku (zgodny z numeracją nadaną im w przypisie pierwszym) a po przecinku numer strony)