Andrzej K. Waśkiewicz
Literatura a społeczeństwo. Wokół idei Tadeusza Peipera
Pod koniec lat dwudziestych, gdy właściwie rozegrana była batalia formacji, którą – z perspektywy lat – przyjęło się nazywać Wielką Awangardą, Tadeusz Peiper zastanawiał się po co właściwie wielkim ruchom społecznym literatura. Uważał się za socjalistę, więc analizował miejsce literatury w ruchu socjalistycznym.
„Dobra literatura socjalistyczna, pisał, potwierdza politykę socjalistyczną nie przez to, że ją powtarza, lecz przez to, że ją uzasadnia, a uzasadnia ją własnymi wynikami, do których dochodzi odrębnością swych spojrzeń”. Innymi słowy – pomiędzy ruchem społecznym a literaturą istnieje związek funkcjonalny – są wzajem potrzebne, nie przez to, że mniejsze (literatura) służy większemu, ale przez to, że działają na sobie właściwych polach, i sobie właściwymi środkami. „Jedna z ról literatury w ruchu robotniczym, dodaje, tkwi w tym: widzieć. Widzieć procesy życiowe w ich rzeczywistej naturze, w ich złożoności, w ich właściwościach powszechnych i w ich odchyleniom ku miejscom odrębnym, w ich biegu i w ich węzłach”. Z tej perspektywy nie są to związki antagonistyczne, lecz komplementarne. „Sztuka, szukająca w proletariacie, musi patrzeć na proletariat inaczej niż polityka, która proletariatem operuje. Dla polityki jest proletariat jedną masą, którą uwzględnia się jedynie w jej postaciach i czynach zbiorowych; dla literatury masa ta powinna się różnicować, rozpadać na ludzi, w swych wyglądach, ruchach i losach zależnych od badanych warunków. Właśnie ta odrębność spojrzeń czyni pisarzy potrzebnymi w ruchu robotniczym. Oko literackie jest uzupełnieniem oka politycznego. Doszukuje się w zjawiskach pełni ich zawartości, nie poprzestając na kilku składnikach, jakie ze względu na skuteczność działania wolno w nich widzieć działaczowi. Rozdziera spojenia myślowe, które w celach propagandowych tworzy publicystyka, i szablony, które w celach organizacyjnych tworzy partia”.
W tym ujęciu tym, co interesuje pisarza, jest społeczna praxis, tym zaś co ma do przekazania jego dzieło jest rodzaj społecznej samoświadomości. Owa „pełnia”, o której pisze Peiper zawiera w sobie także projekt przyszłych stosunków społecznych.
Jak się wyraża, to już kwestia odmienna. Peiper sądził, że przede wszystkim w formie. Stąd dowodził, „mój rym jest socjalistyczny. W tym, co nazywam odległym rymem regularnym, zawarty jest mój socjalizm. Tak jest. Mój socjalizm. Bunt przeciwko tej wolności, która z tych samych węzłów stulecia wysnuła wolną konkurencję, wolny głód i wolny wiersz”.
Innymi słowy: im więcej ładu w tekście, im jaśniejsza idea konstrukcji, tym dzieło bardziej uspołecznione. Im bardziej zaś uspołecznione, tym skuteczniej przygotowuje „grunt pod przyszłe społeczeństwo oparte na ścisłej organizacji funkcyj społecznych”. Im bardziej zaś nowatorskie tym silniej przeciwstawia się utopiom konserwatywnym, przygotowuje grunt pod przyszłe rozwiązania społeczne, wspiera przemiany psychiczne, osobowościowe.
„To jest, powiada, wysunięcie najwyższej ambicji artystycznej dla największej użyteczności społecznej”. Realizującej się niekoniecznie dziś, być może kiedyś, w przyszłości. Ważne jest wszakże, że możliwej.
Ten tryb myślenia był zakorzeniony w przeświadczeniu, iż w realnej rzeczywistości istnieją wprawdzie rozmaite tendencje, wszelako tylko niektóre z nich nakierowane są przyszłościowo. Wśród wielu idej należy więc odnaleźć tę, która ma szansę stać się przyszłą regułą organizacji społecznej. Dla Peipera była to idea uspołecznienia środków produkcji, wyzwolenia pracy, idea społeczeństwa-organizmu, opartego na funkcjonalnym zróżnicowaniu ról społecznych.
Tylko tam mógł się zrealizować zarysowany tu projekt.
Ale owe przeświadczenie, iż pomiędzy celami artysty, a celami wielkich ruchów społecznych nie ma sprzeczności zasadzało się na przekonaniu, że istotą obu jest zmiana. Nie będzie nadużyciem, gdy oba te przeświadczenia wywiedziemy z XI Tezy o Feuerbachu. Widząc w niej wszakże nie gotowy projekt a jedynie wskazanie kierunku.
Możemy iść jeszcze dalej i stwierdzić, iż – tak czy inaczej – u podstaw miały ideę eksploracji. Dla przełomu obu minionych stuleci znajdziemy wówczas trzy wielkie teorie, z których pierwsza – Marksa – opisywała reguły zachowań społecznych, druga – Freuda – reguły zajść w sferze świadomości, trzecia wreszcie – Einsteina – funkcjonowanie wszechświata. Wszystkie one, tak czy inaczej, po pierwsze – poszerzały obszary poznania, po drugie – racjonalizowały to, co zdawało się niepoznawalne i przesuwało się w sferę mitów, po trzecie wreszcie – dawały się przełożyć na praktyczne działania. Wszystkie wreszcie uruchamiały duży potencjał idej artystycznych. Nastawionych na zmianę, poszerzenie ludzkiego świata.
Opisywana tu teoria Peipera ideę eksperymentu artystycznego włączała funkcjonalnie w życie społeczne. Znosiła więc dylemat samotności artysty, jego działania bowiem, jakkolwiek bezpośrednio nie utylitarne, okazywały się społecznie potrzebne. Co prawda wolność widziała jako uświadomioną konieczność, zasadzającą się na wspólnocie celów przy odmienności środków, wszelako znosiła stosunek podległości, artysta nie służył idei, ale ją – dostępnymi sobie środkami, realizował. Pełnił ponadto, tak należy rozumieć zdanie o „rozdzieraniu spojeń myślowych” i widzeniu „procesów życiowych w ich rzeczywistej naturze” – funkcję weryfikatora idei.
Funkcjonalność polegała także na tym, iż sztukę jako wytwarzanie idej i artefaktów Peiper widział na wzór związków, jakie w nauce zachodzą między badaniami podstawowymi a użytkowymi, te drugie zależą od tych pierwszych, jakkolwiek związki mogą być bardzo odległe. On to wywodził z reguły, która miała rządzić nowoczesnymi społeczeństwami, a którą nazywał „współpracą na odległość”.
W tym ujęciu sztuka awangardowa jest „centralą poszukiwań i znalezień”.
Łatwo, po latach, widzieć w tym jedno ze złudzeń, jakie żywiła awangarda lat dwudziestych. Gdy jeszcze świat dawał się strukturyzować i mniej więcej było wiadomo ku czemu zmierza. Protest wówczas był nierozdzielnie związany z programem pozytywnym. Kategoria, która rządziła działaniem artysty dawała się streścić w Przybosiowym „mogę”. Mogę znieść dyktat zastanych układów stroficznych, ale tym samym – w dziele artystycznym – mogę zaprogramować nowe stosunki społeczne, nową wrażliwość, jednym słowem – nowy świat. I to tylko, a nie wytwarzanie autonomicznych „przedmiotów estetycznych”, a już w żadnym wypadku towaru funkcjonującego na rynku warunkuje moje działania. W tym też sensie jestem wolny, jakkolwiek użyteczny.
Mówiąc trywialnie – reguły, w których działali, poeci ci przenosili w obszar zjawisk społecznych. Mało ich obchodził rynek, bo funkcjonowali poza nim. W zasadzie nie mieli szans sprawdzenia, jak zaprogramowane idee zrealizują się w praktyce. Mało też – i tym różnili się od nieco starszych Skamandrytów – interesowało ich kultura masowa. Jest paradoksem, że Peiperowska idea kultury homogenicznej choć – tak powiedzmy – zróżnicowanej pod względem stopnia trudności odbioru – zrealizowała się po latach w koncepcjach „Kuźnicy”, konstruktywizm zaś i społeczne nacechowanie, a także – tak to nazwijmy – kolektywizm i swoiście optymistyczna wizja człowieka w istocie okazywały się niesprzeczne z tym, co realizowano w sztuce socrealistycznej. Poza – oczywiście – ideą eksperymentu artystycznego, owej „centrali poszukiwań i znalezień”.
Nie, nie mówimy o wierszach, jakkolwiek niektóre z nich możnaby przywołać, mówimy o programie, o ideach.
Także – nadziejach.
Może i to warto powiedzieć, że zrodziło je, by znów zacytować Peipera, „rozgorączkowane powojnie”. Nadzieje, które zrodziły się po wielkiej traumie wielkiej wojny, o której mniemano, że będzie ostatnia. Niebezzasadne będzie przypomnienie, że socrealizm także odreagowywał traumę wojny jeszcze większej. I – przy wszystkich swych uproszczeniach, uroszczeniach i – powiedzmy to wprost – topornościach – wyrastał z nadziei równie wielkich.
Teraz też mamy kolejne powojnie. Tym razem skończyło się trwająca dziesięciolecia zimna wojna. Nadzieje, jeśli dobrze rozumiem to, co głosi się z trybun, też są duże: będzie normalnie. Co da się przełożyć na reklamowe hasło: „Bądź sobą, wybierz Pepsi”. Ideą, która przez czas jakiś ożywiała umysły była koncepcja „końca historii” Fukujamy. Aby było zupełnie zabawnie – z czegoś takiego Norwid drwił półtora wieku temu:
Czasy skończone! Historii już nie ma,
Tworzenie tylko w bezbrzeżnej otchłani.
Wiersz (Czasy) kończy się słowami:
O, nie skończona jeszcze dziejów praca,
Nie przepalony jeszcze glob sumieniem!…
Nie da się ukryć: nadzieje, które ożywiały Wielką Awangardę są nie do powtórzenia. Zdaje się, że nie do powtórzenia są także jej przekonania, że da się funkcjonalnie włączyć w życie społeczne artystów nastawionych innowacyjnie, a zarazem zbuntowanych przeciw zastanym regułom życia społecznego. A jeśli nawet – to w ramach zdysocjowanego rynku, gdzie ich bunt także staje się towarem, funkcjonując wedle zasad wymiany towarowo-pieniężnej. Albo – bo nowoczesne społeczeństwa znają i tę możliwość – w enklawach utrzymywanych z prywatnych bądź publicznych środków. Zakładając, iż w gospodarce nadmiaru jest to albo potencjalna inwestycja, albo rodzaj wentylu bezpieczeństwa. Per saldo się opłaci.
Bo dawna idea eksploracji ustąpiła na rzecz idei homeostazy. Idea zdobywczości na rzecz idei przetrwania.
Artyści, o których tu mowa, chcieli zmienić świat. Artysta na rynku chce zmienić swoje miejsce. I właściwie trudno orzec czy ukazując niedogodności świata, w którym żyje nie jest równie komercyjny, jak ten, który opiewa jego uroki. Wszystko zależy od tego, na co jest koniunktura. Ale też właściwie nie ma wyboru. Poza rynkiem nie istnieje.
Przed laty sformułowałem tezę, że wyzwania, przed którymi stanęli polscy pisarze w r. 1989 są daleko większe niż te, które dane im było pokonać w roku 1945 a nawet i 1948. Wówczas należało zmienić tylko ideologię (a literatura rzadko wytwarza idee, częściej je przetrawia i podaje w uproszczonej formie), teraz właściwie wszystko – od sposobów pisania, po reguły zachowań. Można się decydować na funkcjonowanie na wielkim rynku, można postawić na bytowanie w enklawach. Oferta jest duża i można wybierać. Nie są to przecież rynki zamknięte, z jednych można przejść do innych, jeśli albo dostosuje się do ich reguł, albo do swych norm zdoła przekonać i odbiorców i dysponentów rynku.
Warto przy tym pamiętać o podstawowej regule: w postindustrialnym społeczeństwie wolnorynkowym mogą artykułować się różne poglądy, społecznie znaczące są wszakże tylko te, które zdołają przebić się do najszerszej publiczności, takie więc, które nie naruszają w sposób znaczący interesów dysponentów rynku. Nie, nie musi to być chwalba, krytyka też jest pożądana, bo dynamizuje społeczne struktury, nie może jednak naruszać reguł, na których się opierają.
Nijako mi to mówić tu właśnie, ale ideę społeczeństwa obywatelskiego mam za utopię równie szlachetną jako Peiperowskie społeczeństwo-organizm. Pewnie też wymagałoby tego samego – uspołecznienia środków produkcji. Albo przynajmniej równoprawnych stosunków pracy i kapitału. A na to się nie zanosi, raczej na postępujący demontaż państwa socjalnego, opiekuńczej funkcji państwa i takich różnych ustępstw przez ruch robotniczy wymuszonych na kapitale, gdy jeszcze istniał potężny straszak zwany blokiem państw socjalistycznych. Póki co kapitał jest górą, całkiem wedle reguł opisywanych w Manifeście komunistycznym, właśnie skutecznie pokonuje jedną z barier zwaną państwem narodowym. Na powrót warto czytać i Marksa, i Różę Luksemburg, ale jeśli kogoś mierżą te nazwiska to chociażby Zygmunta Baumana. Leszka Kołakowskiego można tym razem pominąć.
Nie, nie sądzę by literatura była tu bezbronna i niepotrzebna. Sądzę wszelako, że na dość długo, u nas przynajmniej, została rozbrojona. Bo, opisując współczesną rzeczywistość musiałaby pamiętać o społecznych nastawieniach jeszcze dziewiętnastowiecznych pisarzy, nie mówiąc o tych z lat dwudziestych i trzydziestych. Tak się szczególnie złożyło, że to, co w polskiej literaturze dominujące, przedłużało raczej optykę Powracającej fali Bolesława Prusa niż np. Rodziny Połanieckich Henryka Sienkiewicza. A wówczas i Kruczkowskiego trzeba by pamiętać, i Broniewskiego, i Wasilewską, więc ani chybi w pułapkę postkomuchowstwa by się popadło. Ani mi w głowie namawiać do tamtych rozwiązań, raczej – do sposobu oglądu zjawisk. Nowych zjawisk w nowym świecie, choć pod wieloma względami do starych podobnych.
Rozpoznać je, nie w symptomach, ale w genezie i mechanizmach, zadanie równie trudne jak wtedy. Jeszcze trudniejsze – gdy tamte diagnozy się pominie.
Jeśli przeciw czemuś pisarze awangardy lat dwudziestych buntowali się naprawdę gorąco, to przeciw traktowaniu ich dzieł jako „przedmiotów estetycznych”. Czegoś co nadbudowane jest nad życiem praktycznym i służy jeno bądź to wzruszeniom estetycznym, bądź rozrywce. Chcieli być użyteczni, na swój sposób. W tym, co potrafią robić najlepiej.
Najpełniej wyraziło się to w okupacyjnym wierszu Juliana Przybosia: „osobno – w walce spólnoty biorę udział”. Zdaje się, że prawdziwy dylemat współczesnego pisarza polskiego polega na tym, że owa „spólnota” jest coraz trudniejsza do zdefiniowania. Chyba, że tyczy subkultur, małych wspólnot, ruchów alternatywnych. A wtedy, nie da się ukryć, rodzi się albo literatura sekciarska, albo – na użytek rynku – opisująca subkulturowe etosy i etnosy.
Coś przeminęło, coś się jeszcze nie wykluło. Ale, jak uczy doświadczenie, największa cisza jest zawsze przed burzą.
VI, 2005
Tekst wygłoszony jako referat na konferencji „Wpływ literatury pięknej na kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego” zorganizowanej przez prof. Marię Szyszkowską w Sopocie 6 VI 2005.