Leszek Żuliński
Poeta ucieka
W Ucieczce od wolności Erich Fromm m.in. pisał: Egzystencja ludzka zaczyna się wtedy, kiedy niedobór działania poprzez instynkty przekracza pewien punkt; kiedy dostosowanie do przyrody traci charakter przymusu, zaś sposób działania przestaje być utrwalony w mechanizmach dziedziczenia. Innymi słowy, egzystencja ludzka i wolność są od początku nierozłączne. Słowo wolność jest użyte tu nie w sensie pozytywnym, lecz w sensie negatywnym wolność od, a mianowicie wolno od instynktownie zdeterminowanego działania.
Tak więc, według tej koncepcji, wolność polega na wyzwalaniu się spod wszelkiego przymusu, determinacji, ograniczenia; polega na sytuacji wyboru. Człowiek wolny to człowiek, który chce i może wybierać. Co wybierać? Wszystko. Kraj, miasto, studia, samochód, żonę, pracę, ale także: światopogląd, wiarę, koncepcję dobra i zła, sposób na życie, ideologię, postawę etyczną czy epistemologiczną, całą aksjologię swojego losu.
Wedle Fromma „technologia” tych wyborów polega nie na zagarnianiu wartości, lecz bardziej na ich selekcjonowaniu, unikaniu. „Wolność od” to postawa unikania tego wszystkiego, z czym nie jest nam po drodze. Człowiek zniewolony jest pozbawiony możliwości uniku, człowiek wolny mówi po prostu: NIE.
W rzeczywistości totalitarnej, jaką analizował Fromm, owo NIE w ustach i postawach jednostki jest niemożliwe. W ten sposób zostaje dokonany gwałt na wolności. Ale jak wiemy jest i inny aspekt braku wolności. Samodzielne wyrzekanie się jej. Wybór to rzecz trudna i odpowiedzialna. Wybór to koszmar decydowania. Wybór to mierzenie się sam na sam z autokreacjonizmem. Lepiej czasami przyjąć świat i życie z dobrodziejstwami inwentarza, poddać się determinacji, zaznać słodkiego przymusu. Ucieczka od wolności to rozkosz złożenia ofiary z samego siebie na ołtarzu konieczności. To rezygnacja z roli pasterza i przyjęcie roli owcy. Jak do tej pory nikt zresztą nie rozstrzygnął, po której stronie leży więcej szczęścia.
Ale jest jeden gatunek człowieka, który z wolności wyboru nie rezygnuje. To poeta. On widzi światy alternatywne i żyje poprzez wybór. Nie zadowala go nic. Nie uszczęśliwia. Wszędzie dobrze, gdzie go nie ma. Poeta to więc ktoś, kto ucieka. Od czegoś do czegoś. Np. od marzenia do spełnienia lub od spełnienia do marzenia – jak chcecie. Poeta osadzony w miejscu może doznać kalectwa skribofobii; pisanie mija się z celem, a przynajmniej zaczyna brakować wiatru, który by dął w żagle talentu. Rejsem poety jest wieczna, nieustanna wędrówka w lepsze światy. Jest uciekanie od zastanego naznaczenia w wyobrażone przeznaczenie.
Celem tego eseiku będzie inwentaryzacja kilku najsławniejszych ucieczek poetyckich.
Ucieczka pierwsza od „my” do „ja”. To jedna z najpowszechniejszych, najbardziej ulubionych odysei poetów. Eskapada od zbiorowości do jednostkowości. Może egocentryczność poety, jego solipsystyczne wręcz doznawanie świata szczególnie predysponują go do takiego wyboru?
W literaturze, zwłaszcza w literaturze polskiej ta dychotomia zawsze była bardzo bolesna. Romantycy miotali się w wyborze między zbiorowymi a jednostkowymi powinnościami życia do tego stopnia, że aż wymyślili coś dziwacznego na kształt Centaura – Mesjasza, który samotnie cierpi za miliony. Rozdartą jak sosna duszę mieli też ideolodzy pozytywizmu, którzy kazali wybierać pomiędzy prywatnym szczęściem a organizmem społecznym. Ale od kiedy przyszli egzystencjaliści ze swym prekursorem Kierkegaardem, potem Bergson i Schopenhauer, który wszak oznajmił: Świat jest moim wyobrażeniem poeta przestał się wahać. „Ja” pokonało „my”. Oczywiście były liczne odstępstwa od tej reguły, nawet grupowe, ale na ogół liryka jest wręcz manifestacją indywidualizmu. Czasami demonstruje wstręt do wszelkiej zbiorowości. Jakakolwiek liczba mnoga możliwa staje się tylko w erotyku.
Znamy poetów, którzy z rozmowy z własnym „ego” tworzyli wielkie dzieła. Tak właśnie manifestował się np. Białoszewski. Wszelką społeczność, nawet historię widział on poprzez fragmentaryczność i pryzmat osobistego doznania. Tym przecież, a niczym innym, jest poezja Rafała Wojaczka. Tym jest liryka Ewy Lipskiej, która zaczynała od sławnego wiersza generacyjnego My, a potem już tylko coraz dalej uciekała i uciekała od wszelkiego „my”. Nie ma sensu brnąć w przykłady. Osiemdziesięciu poetów na stu pisze wiersze z powodu „ja”, a nie z powodu „my”.
Ucieczka druga to ucieczka od historii w prywatność. Jest to wyższy, jakby bardziej ”wyspecjalizowany” stopień ucieczki pierwszej, od „my” do „ja”.
Historia powołuje poetów do służby w ciężkich czasach zagrożeń. Kochanowski, widząc barbarzyńskiego Tatarzyna, napisał w 1573 roku Pieśń o spustoszeniu Podola, i tak to się zaczęło. To nieprawda, że inter arma silent Musae. Muzy w czasie wojen mają pełne ręce roboty. Przypomnijmy sobie tragicznych Kolumbów, Baczyńskiego i wielu jego poległych kolegów po piórze.
Eposy historyczne to najstarsze dokumenty poetyckie, jakie znamy. Mam, oczywiście, na myśli Homera. Poezja polska miała niejedną swą iliadę. Romantycy przecież byli bardami historii; niemal każda generacja miała swój, tego typu, odłam.
Ale każda liryka społeczna, polityczna, historyczna szybko się męczy. Jak żołnierz na polu bitwy. Bo walka ze sztandarem w ręku jest dla poety czymś mniej naturalnym niż z różą w dłoni. Bo ideowość i agitacyjność wszelkiej „postawy historycznej” mniej zdobi liryczne czoło poety niż ulotność i impresyjność. Bo doraźność tematów literackich zawsze przegrywa z uniwersalnością. Z jaką ulgą na przykład w 1919 roku młody Antoni Słonimski wyrzekł te znane słowa: …więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada… Tym samym powiedział: a teraz przestaję uprawiać patriotyzm i zaczynam uprawiać egotyzm. No, niezupełnie… Wtedy jeszcze nie wiedział, że napisze Alarm dla miasta Warszawy i wiele innych tzw. zaangażowanych wierszy.
Mieliśmy znakomity przykład ucieczki od historii na przełomie pierwszej i drugiej połowy lat siedemdziesiątych. Kiedy tylko rozgorączkowana świadomością zbiorową i upolityczniona Nowa Fala zaczęła odnosić znaczące sukcesy i obrastać w swe ważne książki oraz manifesty, zaraz narodził się program Nowej Prywatności. Poeci z grupy „Wspólność”, i nie tylko oni, zakrzyknęli, że nie obchodzi ich żaden historyzm, że zajmuje ich tylko własne wnętrze.
Innym znakomitym przykładem jest Broniewski – przecież jego twórczość była z biegiem lat coraz bardziej oczywistym odchodzeniem od historyzmu do prywatności, nawet konfesyjności.
Ta sama ucieczka ma swój osobny rozdział w poezji polskiej w dziele Tadeusza Różewicza. To on, jak chyba nikt inny zraniony historią i pozbawiony przez nią najwyższych ideałów ó zaczął uciekać w prywatny tragizm, w koncepcję kompromitacji zbiorowej etyki i aksjologii, wreszcie, w ostatnim okresie, w metafizykę. Różewicz nigdy nie gardził historią, nie bagatelizował jej, ale powiedział na głos: historia to coś najgorszego, co mógł sobie wymyślić człowiek.
Ucieczka trzecia – to ucieczka od kultury. Banałem będzie przypomnienie wielkiego odkrycia Zygmunta Freuda: kultura jest źródłem cierpienia. Im bardziej człowiek tworzy świat swoich autonomicznych celów i sensów, tym mocniej zaprzecza regułom świata naturalnego, którego jest cząstką. Odrywa się od tego świata, choć oderwać tak naprawdę się nie może. To biologia, a nie kultura jest podstawową determinacją człowieka. Wspinanie się więc po wysokich szczeblach kultury uruchamia narastający proces alienacji.
Mit wygnania z raju, mit raju utraconego – to nic innego jak fundamentalna, archetypiczna metafora tego właśnie procesu. Dzieje człowieka zaczynają się tam, gdzie zaczyna się jego oderwanie od natury, gdzie zaczyna się kultura i cywilizacja.
Poeta marzy o powrocie do utraconego raju.
Może sztandarowym przykładem takiego właśnie zjawiska we współczesnej poezji polskiej jest liryka Jerzego Harasymowicza. Pisał on wciąż ten sam wiersz: wiersz o zbrataniu z przyrodą, nawet jeśli u Harasymowicza pojawiają się motywy kultury – mity, cerkwie, ikony – to biorą one udział w metafizycznym misterium jednania się człowieka i świata w zwartą organiczną całość.
Mieliśmy w historii naszej literatury całe nurty, które bazowały na filozofii kulturowego odkłamania świata. To przecież był autentyzm i poeci formacji Piętaka, Czernika, Ożoga. W obrazach natury, a nie cywilizacji odnajdywał swe sensy Józef Czechowicz; z bardziej współczesnych np. Aleksander Rymkiewicz. I jest to, być może, ta ucieczka, która coraz bardziej będzie potrzebna i poetom, i zwykłym ludziom.
Jedną z jej odmian jest literacki exodus z miasta na wieś. Coraz częściej spotykamy się z antyurbanistycznymi postawami liryki. Niby żadna to nowość, nic innego nie robili puławscy sentymentaliści w XVIII wieku czy romantyczni ludomani, ale na tej drodze – z miasta do wsi – tłok będzie coraz większy, proszę mi uwierzyć.
Ucieczka czwarta ó to ucieczka od realnego, empirycznego i pragmatycznego wymiaru świata. Poeta nie jest historykiem, aby zachwycać się faktami, ani fizykiem, by studiować zachowania rzeczy. Poeta jest metafizykiem, który pyta: jak to się dzieje, że rzecz jest rzeczą? Poeta nie pracuje w świecie empirii. Porusza się w świecie marzeń i wyobrażeń, widziadeł i tęczy, mgieł i halucynogennych nastrojów. Poeta jest mieszkańcem onirycznej krainy. Paul Valery, gdy kładł się spać, wywieszał na drzwiach tabliczkę: Nie przeszkadzać – poeta pracuje.
Świat materii zawłaszczyli uczeni. Świat ducha należy do artystów. Powiecie: poeta nie musi tam uciekać, on zawsze tam tkwi. No, nie jest to takie proste. Presja zewnętrznej rzeczywistości stale nakazuje poecie otwierać drzwi do sezamu z cudami sztuki. Imażynizm, impresjonizm, irracjonalizm, symbolizm, baśniowość, oniryzm ó to tylko niektóre z magicznych zaklęć, dzięki jakim poeta pozbywa się płaskości i dosłowności rzeczy.
Ucieka także od wszelkiego reizmu w świat nagiej duszy. Lub wręcz buduje coś gigantycznie alternatywnego, jak to uczynił Leśmian. Leśmianowski antyrealizm niechaj pozostanie najdoskonalszą ilustracją tej odmiany poetyckiego uciekania od spraw istniejących w kreowane.
Ucieczka piąta – ucieczka od śmierci. Jedna z najbardziej utopijnych, dramatycznych i pyrrusowych. Choć zdarzają się poeci będący najwyraźniej kochankami Tanatosa – ci, którzy obłaskawiają śmierć, prowokują ją, lecą ku niej jak ćma do światła, to większość jednak tego światła nie dostrzega. Dostrzegają mrok. Przerażającą, czarną gębę kosmosu, która ich pochłonie tak, jak wieloryb pochłania plankton.
Nie znam poety, który nie zmagałby się z własną projekcją śmierci. U niektórych jest to leitmotiv całej twórczości. Ale gdzie uciec od śmierci? Przecież tam dalej nie ma już nic. To prawda. Poeci o tym wiedzą. Uciekają więc w rozmaite narkotyki, z których najczęstszym jest narkotyk miłości. Jakże wyraziście, niemal instruktażowo uświadomiła nam to poezja Haliny Poświatowskiej. Ta dziewczyna z Częstochowy im bardziej czuła nad sobą widmo śmierci, tym bardziej namiętne erotyki pisała. Cały ten mechanizm jest dobrze znany czytelnikom poezji i niemal programowo został wyrażony w sławnym wierszu Lechonia:
Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczy główną,
Powiem ci: śmierć i miłość ó obydwie zarówno.
Jednej oczu się czarnych, drugiej – modrych boję.
Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.
A cóż to za miłość – powie ktoś – która istnieje jako odruch traumatyczny. Jako ucieczka od śmierci. Ba, miłość to przecież złuda nieśmiertelności, to prokreacja, o której wprawdzie z trywialnych powodów się nie mówi, ale która być może jest jakimś pomysłem podsuniętym przez samego Boga.
To właśnie on jest celem piątej ucieczki, o jakiej wspomnimy. Ze śmierci, z nihilizmu można uciec do Boga. Może On tam naprawdę jest? Może czeka? Oczywiście, dobrotliwy i miłosierny, łagodny i opiekuńczy.
Nie, nie są to łatwe pocieszenia. Gdyby prześledzić dzieje poezji religijnej, to głosiła ona od wieków dogmat istnienia Boga i wtedy najczęściej sprowadzała się do laudacji na Jego cześć, tworząc wspaniałe, wyspecjalizowane w tym celu gatunki, jak modlitwy, psalmy, litanie, oratoria, requia. Albo była dochodzeniem do Boga – przedzieraniem się przez kontynenty zwątpienia, agnostycyzmu, nawet ateizmu.
W ucieczce do Boga – znanej przecież nie tylko ze sztuki, ale będącej uniwersalnym zjawiskiem ludzkiej kultury – zawarty jest największy wysiłek, jaki człowiek może dokonać. Transcendentny skok poprzez przepaść nihilizmu, ponad śmiertelnością i biologicznością istnienia, w jego nie przemijający sens.
Zbyt wielka jest tradycja poezji religijnej i zbyt dobrze znana, byśmy musieli coś o niej w tym tekście mówić. Powiem tylko, że najbardziej odpowiada mi pogoda ducha, jaką prezentuje ksiądz Jan Twardowski. W jego dziele eskapada w boskie ramiona nie jest odgórnym nakazem ewakuacji człowieka, który chce ratować własną skórę, tylko autentycznym głosem wyboru i wolności.
Ucieczka szósta i ostatnia, o jakiej chcę powiedzieć – to ucieczka od prozy do poezji. Mam na myśli dwie kwestie. Po pierwsze – prozę życia. Z całą jej jednowymiarowością, trywialnością, doraźnością, codziennym zawodem, jaki nam sprawia. Mógłbym w tym miejscu powtórzyć wszystko to, co powiedziałem o ucieczce od realizmu do magiczności przeżyć. Proza to synonim szarości życia. Jego pospolitości. Poezja jakby z definicji stanowi furtkę z tego ograniczenia. Furtkę do utraconych ogrodów, do lepszego świata, w którym do głosu dochodzi fantazja, wolność, marzenie, ukojenie, a nawet wszelkie szaleństwa duszy.
Po drugie, mam na myśli, oczywiście, kwestię języka. Poezja to w pierwszym rzędzie sprawa języka. Jeśli język jest narzędziem wszelkiego poznania, wszelkiej świadomości, to liryka, aby dokonać udanych ucieczek od zbiorowości, historii, kultury, nihilizmu musi dobrać specjalne po temu narzędzie. Musi wybrać inny język. Poezja w ogóle istnieje wyłącznie poprzez inność swojego języka. Jego oryginalną osobliwość, odkrywczość, metaforyczność, czułość, liryzm, wizjonerskość, obrazowość, nastrojowość… – wszystkie te walory, które tak rzadko stosowane są w kolokwialnej mowie potocznej. Poeta nie powie o niewidomym – jak pisał Roger Caillois – że jest ślepy od urodzenia. Powie: przyjdzie wiosna, a on jej nie zobaczy. W tym sensie poezja jest ucieczką od prozy języka. Całą materią swego istnienia, czyli słowem, ucieka od mowy, w której poezji nie ma.
*
Wystarczy! Można by ten przewodnik po exodusach poezji kontynuować, lecz myślę, że tych sześć tras, to główne szlaki poetyckich ucieczek. A żeby całe to zjawisko nie wyglądało aż tak prosto i jasno, musimy sobie na koniec uświadomić jeszcze jeden ważny aspekt. Otóż postawa poetycka nie daje się opisać według reguł tak uporządkowanej klasyfikacji, jak to zademonstrowałem. Często, aż nader często poeci uciekają w dokładnie odwrotnym kierunku.
Czy można np. o poetach rewolucyjnych, porwanych wichrami historii powiedzieć, że uciekali od „my” do „ja”? Oni wręcz pogardzali człowieczym „ego”, głosili hasła o zbiorowym obowiązku poezji.
Czy trudno sobie wyobrazić lirykę, która nie szuka ocalenia w Bogu? Tej poezji jest chyba więcej niż poezji religijnej, choć jednak trzeba stwierdzić, że najczęściej Boga zastępuje walor metafizycznej transcendencji, który przepełnia także wiersze większości ateuszy. Znam też poetów, którzy nie szukają ocalenia w żadnych autentystycznych złudzeniach. Są piewcami miasta, cywilizacji, społeczeństwa. Przecież cały polski i międzynarodowy futuryzm ze swoim bałwochwalczym stosunkiem do miasta, masy, maszyny był zaprzeczeniem ucieczki w tym właśnie kierunku. Pod tym względem dość także nietypowo plasuje się poezja Zbigniewa Herberta. On nie tylko nigdy nie uciekał od kultury – on demonstracyjnie i zawsze uciekał w kulturę. Ukoronowaniem tej postawy było wykreowanie postaci Pana Cogito, parweniusza i plebejusza, którego jedyny awans duchowy ma polegać na zanurzeniu ust w krystalicznym źródle kultury. Herbert nie ucieka też od historii. Tam szuka zakodowanych archetypów dobra i zła, tam znajduje jakby gotowy zapis ludzkiego przeznaczenia.
Ale nawet jeśli poświęcilibyśmy tym ucieczkom a rebour dokładnie tyle samo miejsca, co powyższym wywodom – to fakt pozostaje faktem: poeta nadal ucieka. Jeśli nie z miasta na wieś to ze wsi do miasta, jeśli nie od śmierci w miłość – to od miłości w śmierć, jeśli nie od altruizmu w egocentryzm – to od egocentryzmu w altruizm. Morał? Nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go. Poezja jest po prostu poszukiwaniem czegoś innego i czegoś lepszego.
Pozostaje jeszcze jedno, naprawdę już ostatnie pytanie. Czy ten typ postawy, czy tak przedstawiony mechanizm rodzenia się wierszy nie jest czasami czymś nagannym? Przecież to, o czym mówiliśmy – to postawa eskapistyczna. W wielu etosach eskapizm jest wartością negatywną.
Spuentujmy tę wątpliwość prostym uspokojeniem. Ucieczki poetyckie nie mają nic wspólnego z pojęciem dezercji, z chowaniem głowy w piasek, z zrzucaniem z siebie odpowiedzialności, z wybieraniem łatwych rozwiązań. To są ucieczki „w przód”, ku czemuś – jak rzekliśmy – lepszemu i piękniejszemu. Przynajmniej tak się zdaje poetom. Ale jeśli komukolwiek z nas zdaje się, że idzie w dobrą, lepszą, słuszniejszą stronę – to czy można powiedzieć, że ucieka?