Dariusz Tomasz Lebioda
SAMOTNOŚĆ
W WILNIE I W KIJOWIE
Czarne kamienie leżące na brzegu Niemna, Dniepru i Prypeci, te z okolic Grodna, Krzemieńca i te z znad ujścia Willi, te znad Niewiaży i te znad Zalewu Kurskiego i delty Dniestru. Chropowate, obtoczone przez miliony wodnych fal, wyrzucone z głębin i płycizn, z limanów i porohów, z jam wyżłobionych przez wiry i z rowów toczonych przez diabelskie nurty. Niesione lekko niczym próchno drzew i osiadające na tysiące lat w mule, potem nagle wyrywane przez powódź i rzucane pod nogi przedwiecznego jelenia, pochylającego się nad taflą i pijącego łapczywie krystalicznie czystą wodę. Kamienie, rzucane pod kopyta konia rosłego rycerza, trzymającego mocno w dłoni drzewiec czerwonej, zielonej lub złotej flagi, kamienie brane do ręki przez poetę przechadzającego się u końca milenium ścieżkami dzieciństwa. Takie same kamienie, ale większe i masywniejsze czas rozsypał na białoruskich i ukraińskich polach bitew, na wileńskiej Rosie i na cmentarzu bernardyńskim. Są znakiem życia i pamięci tych, którzy zostali – są jak kropki na końcu setek, tysięcy życiorysów, jak stopnie schodów, po których zbiegła bezszelestnie ostateczność.
Pociąg przekracza Bug i wjeżdża powoli na Ukrainę. Na granicy zmieniają rozstaw kół w wagonach. Czarne niebo raz po raz rozświetlają flary błyskawic i na chwilę odsłaniają jakąś tajemną rzeczywistość, jakieś dalekie przestrzenie, pustkowia smutku, czarne oczerety i szare burzany. Wreszcie pociąg przekracza polską granicę i coraz szybciej zaczyna podążać pośród ukraińskich pól i stepów. Powoli zaczyna świtać i z mgieł wyłania się lokomotywa, jakby z poprzedniej epoki, przypominająca archaiczny generator prądotwórczy, pełna dziwnej, komunikacyjnej grozy. Za oknem migają wsie z niewielkimi chatynkami z drewna, malowanymi na niebiesko lub żółto, krytymi strzechą. Przemykają miasta z wiszącymi na budynkach, niszczejącymi portretami Lenina i blaknącymi hasłami propagandowymi, odsuwają się w dal pola pszenicy i żyta, zagony kapusty, dalekie smoliste jeziora, na brzegu których lśnią w porannym słońcu, niczym ostrza dzirytów, białe czaple, bociany i żurawie. Znad łanów snuje się niebieskawy opar i słychać daleki głos bąków, bekasów, patrolujących bezkres kruków i myszołowów. Przy torach pasą się wychudłe kozy, gdzieś pośród łanów stoi samotna krowa i kary koń, ledwie rysujący się w dali, skubie raz po raz trawę. W mijanych wsiach i miasteczkach wszędzie wala się złom, wielkie porzucone cysterny po oleju nafcie i wodzie, fragmenty jakichś powyginanych konstrukcji, strzępy blachy z ledwie widoczną cyrylicą, teraz już nie do dopasowania. Ciąg budynków z powybijanymi oknami, a pośród dróg porzucone posowieckie samochody bez drzwi, bez kół i skrzyń. Na piaszczystych i gliniastych drogach widać furmanki, wiozące dorosłych i dzieci. Wszędzie pojawiają się też małe, wychudłe staruszki w chustkach na głowie – byle jak ubrane, pasące kozy, albo zbierające śmieci przy torach, zrywające zioła i wkładające je do foliowych torebek. Gdzieniegdzie mignie szybko złota kopuła małej cerkwi, otoczona brzozami i topolami, albo samotna wieża ciśnień z czerwonej cegły lub stali.
Smutek osiada wszędzie, jak wszechobecny kurz, jak przyklejające się do okien pociągu ziarna piachu. Żałość daleko ciągnących się ugorów, szeregów, batalionów i dywizji białych drzew, pól dopiero co zaoranych pod zasiew. Smutek ludzi przemykających skrajem obcego świata i ledwie zerkających na przejeżdżający pociąg dalekobieżny. Początek dwudziestego pierwszego wieku, a zarazem jakby przeniesienie do wieku dziewiętnastego i powrót do błazeństw komunizmu. Złamany triumfalizm pogiętych tablic z ideami i cytatami z Marksa i Lenina, wielikij sowietskij sojuz zdychający jak suka pod płotem i smutek brudnego malca, stojącego na pagórku i patrzącego przed siebie, a zarazem i nigdzie. Pociąg wjeżdża na stację w niewielkim miasteczku i zatrzymuje się z piskiem. Podróżni otwierają okna i podbiegają do nich natychmiast żwawe staruszki, dzieci, dziadowie proszalni, a nawet wrony, kawki i bezdomne psy. Oczy ludzi i zwierząt kierują się ku uchylonym oknom wagonów. Hałaśliwe grupki proponują piwo Obołon albo Chmielnyje, pierogi z grzybami i kapustą albo z ziemniakami, mizerne smażone ryby, dopiero co złowione, obwalane w mące i wrzucone na skwierczący smalec. Dzieci pokazują plastikowe butelki i wołają: woda, wodiczka, wodiczka… albo proszą: diadia dajtie mienja kapiejek… Brudny, zarośnięty dziad stanął przed otwartym oknem i żebrze: wspomogite… gospodin… wspomogite… I choć rzadko kiedy jakiś podróżny decyduje się coś kupić lub dać komuś hrywnę, złotówkę, dolara – wpatrują się z nadzieją i cierpliwie proszą. Ktoś rzucił przez okno kawałek ciastka i stado ptactwa rzuciło się na wyścigi, ale już rozgonił je kulawy wiejski pies i chwycił cenny łup. Połknął szybko i zaraz wrócił na środek peronu. Z przeciwległej strony wjeżdża inny pociąg, a jego lokomotywa też przypomina jakiś archaiczny pojazd, przeniesiony w czasie i przestrzeni z innej cywilizacji. Wszyscy rzucają się drapieżnie ku nowym możliwościom, odwracają się bez słowa na pięcie i oferują innym podróżnym swoje cenne produkty. Tylko jedna staruszka, ubrana w połatany granatowy płaszczyk dalej wyciąga przed siebie talerzyk z jedną małą rybką i patrzy błagalnie w czarną czeluść wagonu – jej twarz, jak dokładna mapa konturowa, zdradza cierpienia życia, grozę lat spędzonych na Ukrainie. Nagle z gawiedzi wyłania się wysoka kobieta, ubrana w poszarpany mundur jakichś służb, bez pagonów i dystynkcji, z dziurami na rękawach i plecach. Na nogach ma szmaty obwiązane sznurem i spodnie, postrzępione u dołu nogawek. Twarz zdradza dawną urodę, a tłuste, żółtawe włosy rozpadają się na wszystkie strony niczym wiecheć słomy. Zaczyna coś pokrzykiwać w niezrozumiałym języku, coś szeptać, coś śpiewać. Nagle kładzie się na ziemi, a jej ciałem wstrząsają konwulsje. Krzyczy jak opętana, nagle jednak wstaje i podbiega do słupa oświetleniowego, zaczyna bluzgać po rosyjsku do niego, bladź, bladź, bladź… okłada zaciśniętymi pięściami, pluje. Potem rzuca się na ziemię i turla się po nierównościach peronu, zastyga z twarzą przy betonie, wolno zgarnia piasek z szerokich płyt i wkłada go do ust. Po chwili wypluwa z obrzydzeniem, bladź, bladź, bladź… Znowu się zrywa i podbiega kilka kroków do słupa, staje w milczeniu z miną pełną obrzydzenia i grymasem jakiejś urzędniczej wyższości. Z daleka już podąża dwóch milicjantów w czapkach z szerokim rondem, jak u dawnych wojsk sowieckich. Chwytają wariatkę za kołnierz i przez tory prowadzą w kierunku wyjścia z dworca. Ta podskakuje, próbuje się wyrywać, pluje na boki i prycha, ale karnie podąża do przodu. Za chwile już nikną za budynkiem, a spłoszone gawrony z powrotem przysiadają na słupach i metalowych konstrukcjach tablic. Skrzeczą i kraczą zawzięcie widząc powoli odjeżdżający pociąg.
W podziemiach kościoła św. Teresy w Wilnie sala pogrzebowa czeka na żałobników. Wielka komnata dla najzamożniejszych i najznamienitszych rodzin, a po bokach po trzy mniejsze lochy, dla uboższych i znalezionych na ulicy. Dzisiaj tylko w jednej z nich stoi otwarta trumna, a wokół niej gromadzi się ledwie kilka osób. U wezgłowia drewnianego katafalku płonie jedna gromnica i słabo rozprasza ponury mrok. Słychać szepty modlitw w języku litewskim i rosyjskim. Na stoliku przy ścianie stoją otwarte butelki z tanią wódką, na talerzach leżą korniszony, i paski wędzonej słoniny, leży pokrojony w cienkie kromki ciemny chleb. W trumnie jest młody mężczyzna, ze złożonymi rękoma, jak do modlitwy, opasanymi śnieżnobiała stułą, lnianą taśmą wykrochmaloną jak obrus na wielkanocny, na bożonarodzeniowy stół. Jego twarz jest piękna i upiorna zarazem, wyrazista i jakby powoli pogrążająca się w martwocie, w woskowej powadze, w śmiertelnej beznadziei. Tę grupę wyłaniającą się z mroku i w mrok popadającą mógłby namalować Rembrandt, mógłby utrwalić Memling albo Snyders. Nie wiadomo czy to drży powietrze w krypcie, czy nikłe ciepło płomienia świecy porusza drobinami, wszak wszystko tutaj zdaje się pulsować, wszystko tętni jakąś niewidzialną, potężną mocą. Umarły niby wyblakły glon, trzymający się jeszcze przybrzeżnej skały, ale coraz bardziej targany falą rozkładu, coraz silniej porywany w głębinę czasu, zdaje się walczyć z tą chwilą, ostatnią w ludzkim świecie, ostateczną w obliczu tego dnia, kiedy to okrwawionego wydobyto go z łona matki i po raz pierwszy przyjął światło w źrenice. W nim – nieodwracalnie już – zapadają się w głębinę dziecinne zabawy, młodzieńcze przebudzenia, smak ust kobiety, ciepło dotyku ojca, barwy kwiatów i głosy ptaków, szum leśnego strumienia i śniegi na ulicach litewskich miast. Może w czasach sowieckich jeździł koleją transsyberyjską nad Bajkał albo na Kamczatkę, może nigdy nie opuścił Wilna, a może największą jego wyprawą w życiu był wyjazd koleją do Kowna i spacery nad wyniosłym brzegiem Niemna. Może zabił się z miłości, a może jakaś z ludzkich chorób powoli zniszczyła jego tkanki. Nie wiadomo. Ludzie wchodzący czasem z ulicy do krypty, widzą tylko jego trupią twarz, jego martwą skórę, coraz bardziej szarą, coraz gwałtowniej przybierającą barwę mydła, w którym matka w młodości prała jego ubrania, myła włosy i ręce.
Kijów powoli wyłania się w oddali, rośnie, poszerza się, ogromnieje. Najpierw zarysy, potem pojedyncze cząstki barwne, w końcu rysunek domów i połyskujących kopuł. Wysiadam na wielkim dworcu, a potem zatrzymuję się w mieszkaniu należącym do polskiej ambasady. Są w nim znakomite warunki, higiena i czystość, domestos w ubikacji i hiszpańskie kafelki w łazience – jakże to kontrastuje z brudem całej kamienicy i bałaganem wokół otaczających ją domów. Wszędzie dookoła remonty, malowanie i odnawianie gzymsów, wprawianie nowych okien i żółto-niebieskie flagi, żółto-niebieskie przystanki autobusowe, radość z wolności, silnie manifestowany nacjonalizm i przynależność do rodziny słowiańskiej. Chodzę nad brzegiem Dniepru, przysiadam na ławkach, piję piwo Obołon i widzę biedaków cierpliwie czekających na puste butelki. Nad wodą unoszą się mewy, czyli po ukraińsku czajki, pośród zatoczek i zakoli pływają kaczki krzyżówki i tracze, środkiem rzeki przesuwa się holownik ciągnący barki pełne żwiru. Tuż koło mnie przechodzi piękna młoda brunetka i nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Jej pośladki rytmicznie pojawiają się pod krótką czerwoną spódniczką, nogi ledwie dotykają ziemi, czarne czółenka bez pięt i palców suną równiutko do przodu, spod czarnej kaszmirowej bluzki raz po raz wysuwają się do góry obfite, choć nie za duże piersi. Czuć intensywny zapach perfum i pomadki, rozwianych włosów i młodej, jędrnej skóry. Siedzę samotnie na ławce i patrzę na odległy, drugi brzeg wielkiej europejskiej rzeki. Gdzieś w dali słychać krzyk czapli, a może to jakiś człowiek umiera…
Sen przychodzi niepostrzeżenie i odgradza świadomość od widzialnego świata. Ciepło kobiety wtulającej się i obejmującej ciało, bliskość oddechu, ciepło ust i języka, żar łona. Dłoń powoli przesuwa się po jej skórze, zatrzymuje się na krągłościach, gładzi wypukłości, wolno przemieszcza piersi z prawej w lewą stronę i z powrotem. Podąża w kierunku brzucha i ud, zatrzymuje się we włosach wzgórka. Wskazujący palec szuka najdelikatniej jej najczulszego punktu. Dotyka i zawisa w powietrzu, leciutko trąca skórę i wgłębia się w ciało, znowu zastyga i wędruje pewnie ku rozlewającej się wilgoci. Ona ożywa jak ptak rozpościerający skrzydła, jakby odpycha dłoń, ale też przyciąga ją, pręży się i wzdycha oj, oj, oj… Jej piersi unoszą się miarowo, a oddech jest równy i rzęsiście natlenia krew. Ciało porusza się delikatnie i drży jak struny bandury, sztywnieje jak kandelabr teorbanu, jak gryf kozackiej lutni. Nogi splatają się coraz mocniej, usta łączą w ciepłą przestrzeń, w której świstają cichutko sopiłki języków. Dłonie szukają się niecierpliwie, gładzą skórę i rozstają się by podążyć ku innym miejscom ciała. Teraz otwierają się rozlegle uda i czekają w spazmie, drżą lekko, a wraz z nimi faluje łono i pośladki, ramiona wciskają się w siebie, słowa ukraińskie, polskie i rosyjskie brzmią ledwie słyszalnie w przestrzeni… Już słychać jak grają cymbały…
Pośród pagórków i wzgórz podmiejskich ojcowie franciszkanie założyli cmentarz, który z czasem nazwano Rossa. U początku dwudziestego pierwszego wieku chodzą jego ścieżkami samotni ludzie i szukają odpowiedzi na odwieczne pytania. Tyle grobów i pomników, tyle rzeźb i porośniętych trawą pagórków. Monument wielkiego malarza, muzyka i rzeźbiarza, zburzone kolumbarium, płaski kamień nazywający los poety, gorycz chwastów na grobie gimnazjalisty i bałtyckiego rybaka, potrzaskane kamienie wileńskich żołnierzy z lat dwudziestych, prostokątne fotografie ojców, synów i dziadów, owalne fotografie matek, córek i sióstr miłosierdzia. Przy rzeźbie czarnego anioła, zrywającego kajdany śmierci i ledwie unoszącego się nad cokołem grobu młodej Żydówki, przystaje artysta i myśli o cudzie stworzenia. O tych kilku chwilach pośród świata, kiedy czuje się, że się żyje, o chwilach, kiedy uświadamia się sobie, że są tylko one i tylko one się liczą. Patrzy na łagodnie spływające z pagórków groby, na przedstawienia ściętych drzew i serafinów, na figury Chrystusa na krzyżu i wstępującego do nieba, na rzeźby Maryi wskazującej Niepokalane Serce i rozkładającej ręce w geście otwarcia. Patrzy na milczące domy śmierci z drzwiami zamkniętymi na kłódkę albo zakluczonymi dawno, dawno temu. Pośród tego parku przemijania żyją sikorki i drozdy, odzywają się dźwięcznie zięby i szpaki, czasem przemknie zbłąkana wilga, czasem kraska przysiądzie przy gnieździe gołębia grzywacza. Biedronki i chrząszcze przeciskają się między trawami, turkuć podjadek ostrzy czułka i mrówki biegają między kamykami. Nad tym wszystkim szerokie, błękitne i rozległe niebo – centurie chmur od baszty Gedymina do wież cerkwi i barokowych kościołów. Boing 737, startujący z międzynarodowego lotniska pod Wilnem i nabierający wysokości nad Rosą, przypomina odbity przez taflę nieba aluminiowy, cmentarny krzyż. W majestacie wypłynął z nicości, zaistniał przez chwilę, jak ludzki los, i szybko zginął w dali.
Nigdzie wielkość Kijowa nie jawi się z taką emfazą jak na pokładzie małego stateczku, ruszającego z portu rzecznego i powoli sunącego w górę Dniepru. Wielkie, złote kopuły cerkwi patriarchatu kijowskiego, a potem coraz wyraźniej ogromna Pieczerska Ławra. Jeszcze dalej monstrualna aluminiowa figura ojczyzny Ukrainy – relikt czasów wielkiego związku, wielkich zwycięstw i masowych zbrodni. Stado wzorzystych siewek przelatuje w równym szeregu nad tonią, a znad drugiego brzegu wzbija się w górę kilka białych łabędzi, wszędzie szybuje wiele mew i kaczek krzyżówek, a w zaroślach można dostrzec nieruchomą czaplę. Stateczek pruje szmaragdowo-brunatny nur rzeki, a ludzie na górnym i dolnym pokładzie rozmawiają w ożywieniu po ukraińsku i rosyjsku. W koszach wiozą produkty żywnościowe, bimber, piwo w półtoralitrowych plastikowych opakowaniach, oskubane kury i kiszone ogórki, śmietanę i krew kaczki w butelkach po wódce. Podążają rzecznym traktem do swoich dacz za miastem, na działki, gdzie przygotowują zaprawy i kopcują ziemniaki, marchew i seler na chłodne miesiące. Bez tego nie przeżyliby, bo państwo daje niewiele hrywien, ściąga podatki i różnorakie inne opłaty. Rozmawiają o prezydencie kraju i o nasionach, które zdobyli na targu, o udanych zeszłorocznych wiśniowych konfiturach, o przystojnym popie i pięknej popadii z cerkwi Chrestowozdwiżeńskiej. Złote kopuły maleją i połyskują w dali jak mika w minerale, Kijów zmniejszył się i spłaszczył, a po obu stronach pojawiły się dziewicze tereny, pełne krzewów i dzikich drzew owocowych. Pośród nich wiele małych, ale wysokich, dwukondygnacyjnych domków. Przy nich płoną niewielkie ogniska i sączy się z nich sinoniebieski dym. Wiele młodych kobiet manifestuje swoją miłość, a ich mężczyźni udają kamienną powagę i patrzą tęsknie ku odległym brzegom. Platynowa blondynka z perłowymi zębami tuli się do kochanka i delikatnie gładzi jego policzek. Potem przesuwa dłoń w kierunku jego rozwianych włosów i zatapia ją w nich.
W kościele św. Michała w Wilnie słychać szept księdza odmawiającego modlitwę: Książę najchwalebniejszy niebiańskiego wojska,/ św. Michale Archaniele,/ broń nas w walce przeciwko książętom i władzom,/ przeciwko władcom świata ciemności,/ przeciwko duchom nieprawości, w przestworzach./ Przyjdź z pomocą ludziom,/ których Bóg na obraz podobieństwa Swojego stworzył/ i od niewoli szatańskiej wykupił ceną wielką/ Ciebie jako stróża i patrona/ czci św. Kościół./ Tobie Bóg powierzył dusze odkupionych ludzi/ aby już nie miał mocy trzymać w niewoli ludzi i szkodzić Kościołowi. Na katafalku leży mężczyzna w średnim wieku, a jego oczy biegają jak oszalałe. W stronę półmroku niewielkiej nawy unosi się dym z zapalonych gromnic, przytłumia odrapane ściany i brudne witraże, wolno wykręca w powietrzu jakieś niezrozumiałe symbole. Na największej ścianie widać zniszczony fresk przedstawiający młodzieńca w zbroi, z białymi skrzydłami i flagą z okrwawionym sercem, promieniującym na boki i jakby stale tętniącym. Z dala od księdza i leżącego mężczyzny stoi kilka osób w ciemnych habitach i kapturach. Nagle, nie wiadomo skąd, może poprzez dziury w witrażach, drzwiach i dachu, zaczyna wiać wyraźnie wyczuwalny wiatr. Grupa w habitach odzywa się chórem: Niech powstanie Bóg/ i niech rozproszą się nieprzyjaciele Jego/ i niech uciekną ci,/ którzy Go nienawidzą,/ sprzed Oblicza Jego. Mężczyzna pręży się i wygina, zaczyna też coś mówić, a może tylko wyrzuca jakieś nieartykułowane dźwięki, może to są chrypiące westchnienia, a może starożytny język, którym mówiono już tysiące lat temu w państwie Kanaan i w Mezopotamii. Teraz ksiądz mówi: Oto przed Krzyżem Pańskim uciekajcie moce przeciwne. Zapada cisza, po chwili zakapturzeni odpowiadają: Zwycięża Lew z pokolenia Judy, z rodu Dawida. Gromnice lekko przygasają, czuć jakiś zatęchły zapach, mężczyzna raz po raz kieruje nienawistne spojrzenie, to ku księdzu, to ku stojącym obok zakonnikom. Na jego ustach pojawia się piana, ale ciałem targają coraz mniejsze konwulsje. Z dymu dolatują wypowiadane głośno słowa duchownego: Egzorcyzmujemy ciebie, wszelki nieczysty duchu,/ wszelka szatańska mocy,/ wszelkie napaści piekielnego przeciwnika,/ wszelki legionie… Za murami kościoła Wilenka płynie szybko, obmywa kamienie i porywa niektóre z nich. Tuż za drogą górują czerwone wieże kościoła św. Anny i pobernardyńskiego. Za mostem, na Zarzeczu, budzi się ze snu anioł z mosiądzu…
Na podwórcach Pieczerskiej Ławry ubrani na czarno popi przysiadają na ławkach i spokojnie rozmawiają ze staruszkami, z mniszkami i kobietami sprzątającymi świątynie. Przy wyniosłej dzwonnicy, na jakimś byle jak skleconym wózku z czterema kółkami, siedzi człowiek bez nóg. Na jego twarzy maluje się smutek i odciska swoje piętno przygniatające zniechęcenie. Podjeżdża powoli do przechodzących ludzi i bez przekonania wyciąga rękę po pieniądze. Czasem ktoś rzuci mu kilka kopiejek, czasem wpadnie w jego ręce marka albo rubel, bo do ławry przybywają ludzie z wielu krajów świata. Jej historia sięga XI wieku, kiedy to do Kijowa przybył mnich Antoni z Afonu i Teodozy. Pierwszy, niewielki monastyr powstał na naddnieprzańskich stokach, w pieczarach (ławrach). Już sto lat później klasztor uważany był za miejsce cudowne i oczyszczające z grzechów. W siedemnastym i w osiemnastym wieku rozbudowano poszczególne zespoły świątynne i nadano im styl ukraińskiego baroku, pełnego wieżyczek, kopuł, ścian szczytowych i dekoracji. Freski na nich przedstawiają świętych i wydarzenia z historii kraju oraz kościoła. Ławra ma konstrukcję dwukondygnacyjną – w skład pieczary górnej wchodzi między innymi cerkiew Świętej Trójcy, z lat 1106–1108, sobór Uspienski (świątynia katedralna Zaśnięcia Bogurodzicy), cerkiew Wszystkich Świętych nad bramą Targową z końca XVII wieku, wielka dzwonnica z osiemnastego wieku, cerkiew pod wezwaniem Antoniego i Teodozego budowana od 1893 do 1895 roku, cerkiew Zwiastowania (Błagowieszczeńska) z lat 1904– 1905 oraz klasztor św. Michała. Wszystko umieszczone w pewnym oddaleniu, co powoduje, że dziedziniec jest jasny, oświetlony słońcem, przestronny jak plac defilad. Złote i zielone kopuły mają łączną powierzchnię siedmiuset osiemdziesięciu dwóch metrów kwadratowych, co szczególnie rzuca się w oczy latem, przy promiennym oświetleniu słonecznym. Ławra dolna, przekazana pod zarząd patriarchatu moskiewskiego składa się z pieczar bliskich i dalekich. W Bliskich Pieczarach ulokowała się cerkiew Podwyższenia Krzyża (Chrestowozdwiżenska) wybudowana w 1700 roku, cerkiew Wszystkich Mnichów Pieczerskich z roku 1839, cerkiew Stritenska (Ofiarowania Pańskiego) z roku 1854, z kolei głębiej po ziemią znajduje się cerkiew św. Antoniego, cerkiew Wprowadzenia do Świątyni i cerkiew Wartaama. W Dalekich Pieczarach, pod ziemią, znajdują się trzy świątynie: cerkiew Zwiastowania z czasów Teodozego, cerkiew Teodozego i cerkiew Bożego Narodzenia. Gdy wchodzi się do podziemi, pop czytający w skupieniu świętą księgę uważnie lustruje wszystkich. Tylko ubrani porządnie, w twardym obuwiu, w marynarkach, kostiumach, ciemnych kurtkach lub płaszczach mogą wejść do dalszych komnat. Wszędzie stoją oszklone trumny, a w nich zmumifikowane, wysuszone zwłoki okryte wzorzystą materią. Pośród tej ciszy, pośród tego półmroku czuje się namacalnie bliskość świętości i jakieś tajemne promieniowanie. Pochowano tutaj Teodozego, fundatora i przełożonego klasztoru, pierwszego kijowskiego metropolitę Michała, świętego lekarza i malarza Alimpija, kronikarza Nestora, Ilię Muromieca, księcia Konstantyna z Ostroga, tutaj też znalazła swoje miejsce spoczynku głowa kniazia Włodzimierza Świętego i tu złożono mnogie ciała ukraińskich hetmanów, kijowskich wojewodów, strojnych metropolitów, dumnych arcybiskupów i biskupów. Chodząc ciemnymi korytarzami, przystając przy szklanych sarkofagach, człowiek zatapia się w brzmieniu nieustającej, nigdy nie kończącej się modlitwy, odmawianej w mroku od wieków.
W wileńskim ratuszu rozwieszono wystawę fotografii ukazujących Litwę po odzyskaniu niepodległości. Widać na nich barwne manifestacje i mecze koszykówki, policjantów na rogatkach, trolejbusy na Antokolu, papieża na Górze Krzyży, nieopodal Szawli, krajobrazy pełne jezior i wijących się rzek, miast i miasteczek nad brzegami Niemna i Neris. Na jednym z filarów wiszą czarno-białe zdjęcia z jakiegoś szpitala. Fotograf zachował na kliszy i papierze ostatnie chwile życia trzynastoletniego litewskiego chłopca, umierającego na białaczkę. Na pierwszym fotogramie widzimy jak jeszcze żywy, ze smutkiem patrzy w obiektyw. Jego czarne oczy, jakby przyprószone mleczną mgiełką, wyrażają wszystko – jest w nich rozpacz i bezsilność, marzenie o powrocie do życia, zgasła nadzieja i prośba o miłość. Na drugim zdjęciu – chłopiec leży bez ruchu z zamkniętymi powiekami, a w dalszym planie, w tiulu zamglenia, stoi płacząca matka. Twarz pielęgniarki fachowo odłączającej kroplówkę zwiastuje nadejście najgorszego. Trzecie zdjęcie – puste łóżko i obok na płaskim wózku owinięte płótnem ciało, przygotowane do wywiezienia z sali. Na ścianie obraz przedstawiający Chrystusa na krzyżu i matkę stojącą pod nim. Następne zdjęcie i nowa odsłona – mroczne wnętrze prosektorium, stalowy basen do mycia ciał, z ujściem jak w wannie. Jakieś ręce przewracają nagie ciało chłopca i dopiero teraz widać jak był wychudzony, jak straszna choroba powoli wyssała z niego życie. Na ostatnim zdjęciu widać brązową trumnę, spuszczaną na linach do grobu. Za szarą mgłą kilka ludzkich postaci i wyraźniejsza, bliższa, zapłakana twarz matki. W górze stada czarnych ptaków i zimowa grafika drzew. Kilka zdjęć… kilka chwil życia… łzy na posadzce ratusza…
Przed bramą Pieczerskiej Ławry grubi i niscy sprzedawcy matrioszek ustawiają towary na ladach. Mienią się w słońcu kolorowe baby, wzorzyste imitacje jajek Faberge, a obok Gorbaczow, Jelcyn, Putin i Rasputin. W plastikowych pudełkach, na sprzedaż, kilogramy orderów Związku Radzieckiego, pagórki odznak i dystynkcji, czapki kozackie i hełmofony wojsk pancernych, dalej ikony i krzyże prawosławne, z metalu i drewna. Ludzie przechodzą obok straganów i nie zwracają uwagi na handlujących, ulicą przejeżdża powoli żółty trolejbus, a za nim mkną trzy czarne limuzyny z zaciemnionymi szybami. W niedalekim parku biegają po ziemi niepłochliwe zięby, szpaki i drozdy. Prześwietlone liście kasztanowca skrywają wrony, czyhające na odpadki i pisklęta. Błękit nieba stężał, uwyraźnił się, a na rozłożystej akacji dzierzba wbija szerszenia na cierń.