Dariusz Tomasz Lebioda – O HISZPAŃSKIEJ DUSZY

0
347

Dariusz Tomasz Lebioda

O  HISZPAŃSKIEJ  DUSZY

 

Gdy nad ranem wjeżdża się z Francji do Hiszpanii – najkrótszą drogą, przez Pireneje – przed oczyma pojawiają się niewielkie winnice i rozsiane pomiędzy nimi niskie domy z żółtoszarych kamieni. Dookoła nich pagórki i wyższe wzniesienia, nagle opadające w dół wąwozy, drogi prowadzące poprzez sosnowe gaje na szczyty górskie, tu i tam pasące się kozy, owce, konie. I jakaś mglista senność, lepka jak pot, gęsta niczym stygnąca krew.

Tak jakby była to kraina zaczarowana, pośród której wszyscy ludzie zostali uśpieni. Nigdzie żywej duszy, wszędzie tylko drzewa korkowe i karłowate jodły, fioletowe irysy i wyniosłe kwiatostany agaw.Tu i tam palmy i przygarbione drzewa oliwne, a w dali wyschłe koryta rzek, upstrzone kamieniami, niczym pokryta wyrostkami kostnymi, skóra pradawnego gada. Nostalgia i smutek, senność i przygnębienie, mgły wstające powoli znad budynków i drzew, woale pary snujące się w dolinach, ból i przemijanie, zawieszenie bytu nad przepaścią. To tak, jakby pejzaże Toledo z obrazów El Greca ciągnęły się przez cały kraj. Rozmazane barwy budowli wspinających się ku wzgórzom, zmatowiała zieleń poprzetykana plamami brązu, szarości, i niebo – raz ołowiane jak na pejzażu z Metropolitan Museum of Art, innym razem turkusowe jak w Laokonie, albo czarno–zielone jak w tle Ukrzyżowanania. El Greco jest malarzem ludzkiej myśli, zatrzymanej w mimice twarzy, uchwyconej w błysku oka. Jest pełen szlachetnej zadumy nad wiecznością. Kiedy maluje portret starego szlachcica, gdy przedstawia swego przyjaciela Giulia Clovio, albo kiedy pokazuje kawalera z ręką na piersi, widzimy, że mężczyźni ci patrzą na nas uważnie, ale też ich wzrok przenika widza i nie znajduje punktu oparcia, podąża w dal, ku nieskończoności. W każdym z tych przedstawień człowiek ma wypisaną na twarzy jakąś głębszą wiedzę, jakiś odkryty sekret, jakąś dręczącą myśl. Są dumni i zwykli, można by ich ubrać w łachy wieśniacze, postawić u drewnianego wozu z wielkimi kołami i niczym nie różniliby się od rolników z okolic Valencji, Cordoby, Madrytu. Ubrani w czarne stroje i wykwintne żaboty, niosą przez wieki, uchwyconą przez malarza powagę i prawdę o ludzkim losie. Są autentyczni i pobudzają do refleksji o hiszpańskiej duszy, tak pełnej żaru i tak do cna wypalonej. Niewiele o nich wiemy, niczym o ścieżkach i drogach pojawiających się po przekroczeniu Pirenejów, niczym o domach z kamienia i drzewach przy nich. Jeden był znanym miniaturzystą – na obrazie wskazuje wykwintny mszał, który przyozdobił dla bogatego człowieka. Drugi jest być może markizem Montemayor i trzyma dłoń na piersi w geście przysięgi, a ów starzec…, jak każdy człowiek dochodzący do kresu swoich dni, jest w tym gronie bezimienny. Przypadkowość i reguła, zderzenie losów i zasada, która każe dopatrywać się w takim doborze modeli jakiegoś podtekstu. Jakichś ukrytych treści, głębi pulsujących pod powłoką wyniosłego spokoju, pod maską powagi. Tak jest też z przestrzeniami, które odsłaniają się po wjeździe do Hiszpanii, rozległymi i ginącymi nagle za zakrętem drogi, za załomem skalnym, za szybko potężniejącym wzgórzem. El Greco malując  wieże katedry w Toledo, ciężkie bryły pałacu Karola V, szorstkie czerepy klasztoru Santa Fe i szpitala Tavera, musiał mieć w sercu smutek i ból nie do opisania. Taki jak u ludzi wygnanych, albo żyjących z wyboru wiele lat na obczyźnie, taki jak u tych, którzy każdego dnia myślą o całej ludzkości i o każdym delikatnym stworzeniu z osobna. Może z tego powodu malował w pośpiechu i odległe elementy krajobrazu ukazywał w sennym rozmyciu, w tajemniczym, pełnym energii barwnym roztarciu. Tak stworzył nierealne drzewa i krzewy, tak rozmieścił nad horyzontem plamy ogromnych chmur. To właśnie te fragmenty jego dzieł są najlepsze i najgłębiej wnikają w tajemnicę natury. W nich też wszystko jest senne jak sjesta, lepkie jak sok pomarańczy, kleiste jak krew agawy, przezroczyste jak śluz w otwartej małży.

 

 

Ale niczego nie da się porównać z uśpieniem, smutkiem i samotnością średniowiecznych hiszpańskich miasteczek. Ot takich jak choćby Pals. Wszystko w nich mówi o przemijaniu, o odchodzeniu pokoleń, o śmierci nie pozostawiającej śladu na granitach. Wysoka wieża i zbudowane blisko siebie szeregi domów, wąskie uliczki i niewielki rynek, wszystko w zasięgu wzroku, wszystko kamiennie milczące, zamknięte w geometrii brył i płaszczyzn. Grube ściany i niewielkie okna, nierówne schodki prowadzące na tarasy, na pozostałości murów. Wszędzie ziejąca smutkiem pustka, cisza przerywana tylko gruchaniem turkawek, migotem cienia przemykającego kota, szczekaniem dalekiego psa. Wszędzie szorstkość i twardość bazaltu, wokół zastygła na tysiąclecia materia, powiew lodowatego kosmosu, zatrzymany w bryłach, utrwalony w głazach. W takim miasteczku jak Pals czas płynął wolniej i nie docierały do niego echa wydarzeń w Europie, w świecie. Zanim dowiedziano się tutaj, że Kolumb odkrył Amerykę minęło wiele lat, zanim dotarła tu wieść o śmierci starego króla, mijały długie miesiące. Tylko przypadkowy podróżny, zwabiony malowniczą architekturą domów i wież, rozsianych na wzgórzu niczym salsa na talerzu, tylko umyślny wysłannik, przynosili takie wiadomości. W takim miasteczku można usiąść przy niewielkiej bodedze i zamyślić nad losem ludzkości. To miejsce może być azylem, przystanią dla uciekiniera i poszukiwacza prawdy, może też być punktem dojścia dla czyjegoś losu. Tutaj można spojrzeć bezpiecznie w przepaść dziejów, w głębie odwiecznych zdarzeń, bo tu średniowiecze graniczy z wiekiem dwudziestym i zapowiada kontakt z następnymi stuleciami. Tutaj mieszkali i zamyślali się ludzie od czasów inwazji Arabów; byli tu gdy szalała Święta Inkwizycja, gdy wiatr niósł martwe  wyziewy czarnej śmierci, byli gdy ryczały w chmurach silniki faszystowskich bombowców. Żyli tutaj Hiszpanie o fizjonomiach utrwalonych na płótnach przez Velázqueza i Murilla, przez Zurbarána i Goyę. Tutaj rodzili się, mieszkali i umierali, tu uczyli się, modlili, kochali i zabijali, tutaj istnieli oddzieleni od całej planety i odchodzili w niebyt, nie wiedząc nic o wielkich bitwach w środku kontynentu, o wyprawach do północnej i południowej Ameryki, o upadku tronów i śmierci tyranów. Tutaj było tak cicho i tak spokojnie, że istnienie jakby przechylało się swobodnie ku marzeniu, ku sennej wizji, ku fatamorganie. Gdy lało się czerwone wino, gdy piekły się w domach udźce baranie, gdy kobiece piersi wzbierały od pożądania, czas płynął leniwie jak chmury El Greca. Starczyło wejść na wieżę, albo podejść na mury by przed oczyma rozpostarł się krajobraz dzikiego wybrzeża, tysięcy pagórów i skał, wstęg zieleni i poszarpanych proporców winnic. Starczyło spojrzeć ku północy, by spostrzec, że krajobraz hiszpański jest pełen obojętności, jakby rozsianej po polach i dolinach nostalgii, stale pulsującej – to przybliżającej się, to uciekającej od patrzącego. Niedaleko od Pals, tuż za skałami, leży inne, portowe miasteczko. Jego nazwa nikomu nic nie mówi, ale od dawien dawna przybywają tu ludzie, bo rozpościera się z niego widok na skalne piramidy wysp Medas i na Morze Śródziemne – mieniące się w turkusach i błękitach, niosące stale na brzeg miliardy malutkich kamyczków, muszelek, okruchów drewna, owoców morza i ryb. Drobiny uderzają z impetem w skały i kruszą je niewidzialnie, zmieniają stale konfiguracje barw i kształtów, odcieni i smug. Między kamieniami małe czarne kraby próbują uwiesić się, chwycić czegokolwiek, tak jak umierający człowiek próbuje zatrzymać gasnący świat, umykające ciepło. Morze rytmicznie faluje i sunie w dal konstelacjami błysków, mknie ku odległym statkom i łodziom na horyzoncie, ku drgającym arteriom świetlnym, ku oślepiającej gwieździe. Nostalgia i swobodne falowanie myśli, ból potężniejący z każdym uderzeniem wody o brzeg, rozpacz ukryta w duszy jak murena w głębinie, jak wodne rośliny pochylające się i wznoszące w rytm przypływu i odpływu. Na wzgórzu, niewielki cmentarz z dużymi grobowcami i ścianami katakumb, otoczony białym murem, wypielęgnowany niczym królewski ogród. Cisza i światło słońca kładące długie, niebieskie cienie na memoriałach, na tablicach i zdjęciach nagrobnych. Tyle tutaj twarzy, tyle losów przysypanych ziemią, tyle uśmiechów przez czarne łzy, tyle skrzepłych kropli krwi. W upale dnia i chłodzie nocy byty mają tutaj swoją ostatnią przystań, życiorysy blakną bardziej i bardziej, istnienie paruje jak woda, zraszająca na chwilę trawę i, obsypane amarantowymi kwiatami, krzewy. Tutaj traci się orientację czy egzystencja jest postrzeganiem czy przeoczeniem, tutaj czas nie ma znaczenia, a chwila jest równa wieczności. Kamienne strażnice grobowców z XIX wieku w stylu klasycystycznym i puste posterunki współczesnych grobów, bliźniaczych, siostrzanych, jakby wybitych tą samą nicującą matrycą. Na owalnych fotografiach kobiety z czarnymi włosami, podobne do księżnej Alby z portretu Goi, brodaci mężczyźni przypominający brata Hortensio Felixa Paravicino, zamyślone dzieci, jak mały żebrak Murilla, jak Infantka Małgorzata. Na samym środku cmentarza samotny nagrobek z końca dziewiętnastego wieku i rzeźba leżącej kobiety, odzianej w sfałdowaną suknię i złoconą bluzkę. Tak jakby tutaj był grób owej nieznanej modelki, którą ubrał i rozebrał królewski malarz Francisco. Ona też pulsuje zalotnym ciepłem i wabiącym erotyzmem, zaprasza do siebie, jest gotowa spleść się z mężczyzną w ognistym uścisku. Pragnie jego ciepła i jego muskularnego torsu, chce oddać mu się bez reszty i mieć go tylko dla siebie. Jej drobne, zgrabne ciało jest takim samym cudem natury jak muszla wyrzucona na brzeg morza, jak kamień obtoczony przez słone wody, jak nasienie granatu, jak zapach cytryny. Całą sobą, tak jak  La maja desnuda, woła bezgłośnie o bliskość o dotyk i subtelną pieszczotę. Będąc opoką śmierci, jest zarazem wilgotnym łonem miłości, drżącym lekko niczym powietrze w dali, nad górami. Mówi: chodź i weź mnie, tak jak śmierć mnie posiadła, mówi: chodź, bo nic nie istnieje, tak jak ja nie istnieję. Podobno Goya w młodości był chuliganem, majo, jak nazywają wyrzutków w Saragossie i w Madrycie. Włóczył się z bandą podrostków i prowokował krwawe awantury, może nawet zabił kilku ludzi. Fama głosi, że musiał uciekać, ścigany przez prawo, tropiony przez Święte Oficjum. Biografowie prześcigają się w mrożących krew w żyłach opowieściach, a to czynią go hersztem bandy, a to wkładają mu do ręki navaja, długi, cienki nóż, a to znowu każą mu wspinać się na szczyty bazylik, by umieścić tam swe imię, innym razem znowu wykradać mniszki z klasztoru, a w końcu… osiąść w pracowni Bayeu i marzyć o dostaniu się do Królewskiej Akademii San Fernando. Kimkolwiek Francisco nie był, musiał wiele wiedzieć o życiu i śmierci, gdy w 1814 malował w tonacjach złota i czerni, krzyku i rozpaczy, rozstrzelanie powstańców madryckich. Pokazał ich jak stoją niewzruszenie naprzeciw żołnierzy francuskich, tuż na wprost nabitych muszkietów, jeszcze sekunda, jeszcze jedno drgnięcie powiek malarza i ptaki zerwą się spłoszone do lotu. Jeszcze tylko palce pociągną za cyngle i ich światy zapadną się w przepaść, utoną w nicości. Królewski portrecista zatrzymał na zawsze ów najboleśniejszy moment, kiedy mięśnie kurczą się i napinają, gdy na twarzach grają nerwowe drgnienia, kiedy istnienie zawisa wyprężone przed ciosem na delikatnej nici chwil ostatnich. Jeszcze zdąży spaść kropla krwi z czoła leżącego chłopa, jeszcze w dali zajaśnieje wieża katedry, jeszcze biała koszula załopocze jak sztandar w mroku. A potem już tylko rozbrzmi śmiertelna palba i ciała bezwładnie padną na piasek, żołnierze zarzucą karabiny na plecy i karnie odmaszerują do koszar. Ludzie pochylą się nad zabitymi i załamią ręce, rodziny zaczną zabierać swoich martwych synów, braci, ojców. Zapadnie głucha cisza i tylko w dali majaczyć będą dalekie domostwa, blade plamy zamku i wieże świątyń. Zdruzgotane kulami czaszki okryje piach i kamienie, krew wsiąknie pomiędzy spękania w ziemi, parna hiszpańska noc spowije swoim woalem śpiących mieszkańców Madrytu. Minie sześć lat zanim Goya stanie przed Ferdynandem VII i upomni się o zabitych. Król każe mu malować i wyznaczy pensję 1500 reali miesięcznie, aż do ukończenia dzieła. Raz jeszcze Francisco udowodni, że najpiękniej malował umarłych, zabitych, odchodzących w zapomnienie. Był przecież malarzem nieustającego tańca śmierci – przyglądał się ludziom i swoim czasom, pozostawił wiele portretów panujących i członków ich rodzin, ale stał się nieśmiertelny dzięki obrazom przedstawiającym procesje biczowników i Trybunał Inkwizycji, przetrwał wieki dzięki mrocznym snom Kaprysów i Mszy oczyszczenia, rozgrywającej się teraz w muzeum w Agen. Kto stanie przed tym obrazem nie może nie dostrzec jak wiele Delacroix wziął od niego, jak uczył się tak jak on dostrzegać złotą poświatę Edouard Manet, jak prześwituje ona wyraźnie z płócien postimpresjonistów. Ta msza trwa przez wieki i stale oczyszcza hiszpańską duszę, stale pulsuje gdzieś pod powłoką rozgrzanego, drgającego lekko powietrza, stale rozrasta się i krzewi w świadomości ludzi przemierzających w pyle polne drogi i wielkie trakty, wieśniaków, płynących wezbranymi w zimie rzekami i rybaków, żeglujących nieopodal skalistych brzegów. Starczy wejść nieco w głąb lądu by stanąć na wzgórzach porośniętych przez karłowate sosny. Leżą pod nimi duże, czarne szyszki, pożółkłe igliwie i kawałki kory. Wszystko suche, wyschłe na wiór, wszystko szeleszczące i trzeszczące pod sandałem młodzieńca wchodzącego na szczyt z jakąś Margaritą, z jakąś Izabellą, by spojrzeć z wysoka na morze i zamyślić się nad czerwoną pomarańczą słońca, wolno osuwającą się w głębiny, powoli spływającą po rozgrzanej tafli dnia. Tutaj, na szczycie, można usiąść na wielkim kamieniu i patrzeć długo, długo, w takiej samotni można namiętnie całować drżącą dziewczynę, grać na gitarze i zamyślić się nad upływem czasu, tutaj – patrząc na pociąg mknący przy brzegu w kierunku Barcelony – można zapomnieć, że się istnieje. Musiał tak zapomnieć o świecie Antonio Gaudi, gdy tworzył swoją modlitwę z kamienia, tak różną od innych kościołów, tak niepodobną do katedr Europy, tak bliską zwietrzałemu szkieletowi ukwiała i subtelnej geometrii rozkwitłej róży. Jego wyobraźnia czerpała z nieograniczonego spektrum form, do którego przenikają tylko umysły udręczone i genialne, potrafiące łączyć w rozbłysku marzenia rześkość morza i chropowatość nadbrzeżnej skały – złożone do modlitwy dłonie Chrystusa i łzy spływające po policzkach Maryi. Sagrada Familia jest pomnikiem ludzkości idącej do celu i wielbiącej ogromny przestwór wszechświata – ludzkości stale szukającej swojego miejsca i nigdy nie odnajdującej przeznaczenia danych jej chwil. To jakby kamienne wołanie Ave, Ave, Ave…, wpatrywanie się w mrok i nieustające czuwanie. Takie pomniki stawiałaby ludzkość, gdyby wszystkie swoje siły zjednoczyła na szukaniu piękna i na ciągłym doskonaleniu duszy. Tak wyglądałyby miasta i domy w krainie ludzi nieskończenie dobrych i łączących siły dla wspólnego postępu. Mieszkałby w nich szlachetny Bóg, majestatyczny i lubujący się w harmonii, bliski kamieniom Akropolu, stopniom Koloseum i myśli św. Tomasza z Akwinu. Gaudi wydobył z nieistnienia kształty, których barbarzyńca nigdy nawet nie przeczuje, pokazał ku czemu zdolna jest mknąć czysta, niczym nieskrępowana myśl. Ta strzelistość wież, ta gęstwina kamiennych wiązadeł i kolumn, ta koronka ciężkich głazów, tak bliska jest skomplikowaniu żywej materii. To jest ta sama odwaga natury, i ta sama próba stawiania sobie zadań ponad siły – konieczność dochodzenia tam, gdzie nikt wcześniej nie dotarł. Nad wieżami Sagrada Familia przelatują ogromne stada jaskółek i jerzyków, mknących jesienią na zimowiska w południowej Afryce, gdzieniegdzie rysują się białe obłoki, a dalej już tylko szeroka tafla błękitnego tlenu. Kiedy wreszcie budowa zostanie ukończona, kiedy ostatni kamień znajdzie swoje miejsce, spełni się sen tego nieszczęśnika, który tak wysoko bujał myślami w obłokach, że nie spostrzegł jadącego w jego stronę tramwaju. Gdy zginął pod kołami, gdzieś w niebie Bóg słuchał Pavany na śmierć infantki i płakał serdecznie jak dziecko. Deszcz łez spadał na katedrę, na Casa Vicens, na budynki w parku Güell, na rozlaną na ulicy krew. Ludzie zmierzali na sjestę, ulice pustoszały, żar lał się z nieba i tylko w starej, średniowiecznej katedrze rozbrzmiewały modlitwy, przybysze z dalekich krajów przystawali przy marmurowych nagrobkach i drewnianych ołtarzach, zapalali czerwone świece. Jakiś bezdomny biedak przyglądał się rozlanej na bruku krwi i krzątaninie ludzi przy pojeździe. Popatrzył na katedrę, na ludzi wokół, na gołębie przysiadające na chodniku, a potem powoli, z ociąganiem ruszył do parku na obrzeżu miasta. Chyba tylko malarz Dali zdołałby wyrazić ból w jego sercu i nieustający głód w wychudłym ciele. On przecież też, jak kuglarz, jak uliczny mim, wiele razy przystawał na ulicy, albo patrzył w tłumie gapiów na tryskającą w górę krew byków, na martwe ciała torreadorów niesione na cmentarz, na kopulujące ze sobą w cieniu cyprysów pary – patrzył w oczy dzikim kotom i rybakom wracającym z nieudanego połowu. Siedząc w wiklinowym fotelu, na tarasie w Cadaqués, zasypiał i śniły mu się drżące jak rozgrzane powietrze miasta, kobiety rozwiewane przez wiatr niczym sztandary i proporce żołnierzy Kolumba – śniły mu się krucjaty aniołów i biskupów, zbierających się nieustannie w niebie na odwieczne konklawe. Patrzył w lustro i widział swoją twarz, tak samo demoniczną jak ostrze brzytwy, tak samo samotną jak błąkający się pomiędzy wąskimi uliczkami andaluzyjski pies. Śniąc, stawał przed płótnem i malował kolejne odsłony Ukrzyżowania. Chrystus na jego obrazach miał ludzkie ciało, żywe i martwe zarazem, a jego matka pod krzyżem miała postać i twarz Gali. Muskał płótno delikatnie pędzlem, jakby chciał przy każdym dotknięciu wyrazić swoje uwielbienie dla Niej i dla Niego. Zakładał kolejne maski, uciekał w oniryczne wizje i żył wśród sennych krajobrazów. Stworzył w Figueras muzeum samego siebie. To nic, że tak histerycznie umierał i uciekał przed śmiercią donikąd. Ludzie czekający na wejście do jego teatru sztuki i absurdu nie pamiętają o tym. Patrzą na czerwone budynki z ogromnymi jajami na dachach, a potem – jak lunatycy – przechodzą z komnaty do komnaty, ledwie rzucają okiem na płótna. Bardziej interesuje ich jego stara, czarna limuzyna niż Płonąca żyrafa, bardziej ekscytują się płytą nagrobną w podziemiach niż apoteozą Tristana i Izoldy. Teraz jego periodycznie zmieniające się formy i świadomość deformująca kształty, są takim samym towarem jak widokówki z widokami Walencji, Madrytu czy Kordowy. Wyjeżdżając z Figueras widzi się wyschłe koryta rzek i gaje dębowe. Po jakimś czasie przed oknami pociągu przesuwa się zwietrzały kościec kościoła w Gironie. Powoli, powoli podróżny zasypia, powoli sen przenosi go na rozległy płaskowyż, a tam słonie na owadzich nogach… fontanny krwi mordowanych tuńczyków… samotna jak łódź na morzu hiszpańska dusza…

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko