Dariusz Tomasz Lebioda
NIELUDZKIE CZASY
Historia życia i czasów Michaela K., mieszkańca Zachodniego Kraju Przylądkowego w Republice Południowej Afryki, jest ciągiem absurdalnych zdarzeń, które składają się na jego smutną i przerażającą biografię. Naznaczony już podczas życia płodowego i urodzin, przyszedł na świat z rozszczepioną wargą, której nigdy nie zoperowano.
Nie radzący sobie w sierocińcu i w szkole, będący obiektem drwin i przycinków rówieśników, trafił w końcu do pracy w Sekcji Parków i Ogrodów Kapsztadu, gdzie powoli awansował, aż stał się ogrodnikiem kategorii pierwszej. J. M. Coetzee nie podaje informacji o jego rasie, ale domyślamy się, że chodzi tutaj o Murzyna, traktowanego w czasach apartheidu jak człowieka bez wartości. Poznajemy go, gdy w dniach wielkich rozruchów, przybierających formę wojny państwa z mieszkańcami, porzuca pracę i osiedla się z matką w opuszczonym domu. Ich bytowanie jest rodzajem żałosnej egzystencji, w której stale pojawia się lęk o przyszłość, o środki do życia i o własny status w chwili wielkiego dziejowego chaosu. Jego matka – Anna K. – jest bardzo schorowana i ma świadomość swoistego upośledzenia syna, stale cierpi na różnego rodzaju opuchlizny i leżąc w komórce na sprzęty do sprzątania, rozpamiętuje swoją młodość w okręgu Prince Albert, gdzie się urodziła i gdzie miała piękne dzieciństwo na jednej z farm. Opowiada czasem o tych swoich tęsknotach i w dziwacznym umyśle syna rodzi się pomysł, by uciec z nią do tych miejsc. Udaje się zatem do dawnego miejsca pracy, z którego kradnie taczkę i przysposabia ją do tego, by mogła na niej usiąść matka. Jak wielokrotnie w powieściach Coetzee’go, absurdalność świata i ludzi, objawia się w sytuacjach najprostszych i zdawać by się mogło, niemożliwych. Schorowana kobieta w końcu godzi się na podróż, która szybko staje się ciągiem tortur, a swój finał znajduje w jednym ze szpitali. Michael K. trwa przy niej, a nie zdaje sobie sprawy z tego, do czego doprowadził, obserwuje świat wokół siebie i ucieka w coraz głębsze alienacje. Nawet śmierć Anny K. podczas jego nieobecności przy łóżku i wręczenie mu torebki z jej prochami, po dokonanej kremacji, nie przywracają go do rzeczywistości. W jego umyśle pojawia się teraz nowa idea fix – musi zanieść te popioły do miejsca, gdzie ona była szczęśliwa, musi odnaleźć ową cudowną farmę, bo to też będzie jego miejsce do życia. Rusza w drogę i w jego świadomości pojawiają się obrazy dziwnych przestrzeni i spotwornianych ludzi, egzystujących w wynaturzonej rzeczywistości. Szybko zostaje zatrzymany i zmuszony do pracy przy torach kolejowych, ale szczęśliwie ucieka i podąża dalej, by w końcu znaleźć się na starej opuszczonej farmie, którą adaptuje w świadomości jako to miejsce, gdzie wychowała się matka. Dokonuje na niej szybkiego pochówku prochów, próbuje polować na kozy, uruchamia mechanizm dostarczający wodę do zbiornika i rozkoszuje się nową sytuacją. Przez cały czas ma jednak świadomość tego, że trwa wojna i w każdej chwili może pojawić się przed nim policja lub wojsko. Obmyśla zatem plan przetrwania, który jest rodzajem nędznego bytowania w płytkiej jamie, oddalonej od rozpadającego się domu, ale dobrze zamaskowanej i dającej mu poczucie bezpieczeństwa. Coetzee ukazuje, z przerażającą precyzją i wyczuciem realiów, proces dalszego odczłowieczenia tego uciekiniera z południowoafrykańskiej rzeczywistości czasów segregacji rasowej i permanentnej agresji ze strony państwa. Nie bez znaczenia jest tutaj też kafkowski zabieg pozbawienia bohatera pełnego nazwiska, by jeszcze bardzie podkreślić absurdalność jego losu, a także upodobnić go do tych, o których przeczytać można było w gazetach. Taki włóczęga i pomyleniec niczym nie różni się od bandytów i podpalaczy, od rewolucjonistów i terrorystów i wszędzie stanowi potencjalne niebezpieczeństwo dla restrykcyjnego państwa. Choć przeżycie w wykopanej jamie nie jest łatwe, to daje przynajmniej poczucie chwilowego odgrodzenia od cywilizacji i istnienia poza jej nawiasem. Można wszakże jeść owady i jaszczurki, można polować procą na ptaki, a czasem trafi się i coś większego. Michael zakłada też ogród, w którym zaczyna uprawiać ziemię, sieje dynie i melony, fasolę i co tam mu jeszcze udało się znaleźć w domu. Coraz więcej śpi i w końcu zamienia porę dobowego bytowania – w dzień pogrąża się w błogim śnie, a w nocy – jak zwierzęta pustyni – ożywia się i wykonuje różne, niezbędne prace w zagrodzie i na swoim poletku. Czasami budzą go nieproszeni goście, jak uciekinier z wojska, jak oddział rebeliantów lub przemykający poboczami wieśniacy, ale on czuje się dobrze zakonspirowany i pędzi życie człowieka wolnego, istniejącego pośród natury jak karłowate drzewa, trawy i suchorosty. Z czasem pojawia się u niego wielkie wychudnięcie i osłabienie, ale wszystko rekompensują myśli o dobrze spełnionym obowiązku i byciu blisko prochów swojej rodzicielki. Pewnego dnia pojawia się jednak wojsko i policja i Michael zostaje przewieziony do specjalnego obozu dla włóczęgów, buntowników i wykolejeńców. Warunki są w nim znacznie lepsze niż w jego jamie, ale on tęskni do swojej samotni na równinie i stale obmyśla plan ucieczki. Jednocześnie obserwuje życie obozowe, w którym obowiązują wynaturzone prawa, a pieniądze na żywność zdobywa się poprzez ciężką pracę najemną na farmach i przy drogach. Spotyka tam życzliwych ludzi, którzy mu pomagają, on też stara się wspierać co niektórych, ale nie opuszcza go myśl, że nie jest na swoim miejscu. Coetzee z prawdziwie epickim rozmachem ukazuje wynaturzenia systemu apartheidu, a zarazem kreśli portret człowieka nie potrafiącego znaleźć swojego miejsca pośród innych obywateli kraju. Pierwsza część trójdzielnej powieści zachwyca możliwościami pisarskimi i narracyjnymi autora, a nade wszystko w plastyczny sposób rekonstruuje biografię, która może być modelowa dla wielu ludzi cierpiących nędzę i żyjących w dwudziestym wieku w Republice Południowej Afryki.
Druga część Życia i czasów Michaela K. początkowo rozczarowuje, bo jest suchą relacją z tego, co działo się po kolejnym aresztowaniu mężczyzny i umieszczeniu go w szpitalu. Akcja rozgrywa się teraz przede wszystkim w pomieszczeniach biurowych i na korytarzach, gdzie rozmowy prowadzą ze sobą, życzliwy Michaelsowi (tak go określają w ewidencji) lekarz oraz wojskowy urzędnik i decydent – Noël, a w tle pojawia się jeszcze miłosierna siostra Felicity. Ich świat jest zdumiewająco płytki i daleki od tego, co przeżywał i dostrzegał Michael K., jest pełen intryg, bezczeszczenia ludzkiej godności i szukania wyimaginowanych wrogów. Może właśnie o to chodziło autorowi powieści, bo różnica tonacji jest znaczna – to jakby wydech, w stosunku do głębokiego oddechu prozy w części pierwszej. Tylko czasami pojawiają się w tej partii książki momenty, które korespondują z rozmachem części pierwszej. Tak jest w przypadku nawiązania w rozmowie do wiersza S. T. Coleridge Pieśń o starym żeglarzu, w którym żeglarz zabiwszy albatrosa, poczytywanego za dobrą wróżbę, musi nosić martwego ptaka na szyi, na znak wiecznego napiętnowania i pokuty. Tak widzi też swoją rolę u boku wyrzutka lekarz, który czyni zakulisowe zabiegi by uwolnić go od „opieki” państwa. Włóczęga staje się wręcz obiektem jego fascynacji: To jednak niezwykłe, że przeżyłeś trzydzieści lat w ciemnych zakamarkach miasta, a potem rok na wolności w strefie działań wojennych (jeśli wierzyć twoim opowieściom) i wyszedłeś nietknięty, podczas gdy utrzymanie cię przy życiu przypomina utrzymywanie przy życiu najsłabszego kaczątka albo kociego drobiazgu, albo też pisklaka wyrzuconego z gniazda. Choć Noël podejrzewa przez cały czas, że mężczyzna przebywał w wykopanej jamie, by wspomagać oddziały rebeliantów, ukrywające się w górach i przybywające do niego po pożywienie i wodę, to lekarz jest głęboko przekonany, że mają do czynienia tylko z ofiarą systemu i nieco chorym psychicznie człowiekiem. Znamienna jest tutaj jego ocena tego wychudłego nieszczęśnika: Michaels; ostatni ze swego gatunku, stworzenie, które pozostało po wcześniejszej epoce, niczym ryba latimeria albo ostatni człowiek mówiący językiem Yanqui. My wszyscy wypadliśmy poza krawędź do kotła historii: ty jeden, podążając za swoim kretyńskim światełkiem, czekając stosownej chwili w sierocińcu (kto by pomyślał, żeby tam mieć kryjówkę?), unikając pokoju i wojny, przyczajony na otwartej przestrzeni, gdzie nikomu się nie śniło szukać, zdołałeś żyć na dawny sposób – dryfowałeś przez czas, przestrzegałeś pór roku, nie próbowałeś zmieniać biegu historii bardziej, niż to robi ziarenko piasku. Powinniśmy cię cenić i czcić, powinniśmy umieścić twoje ubranie w muzeum, twoje ubranie i paczuszkę z pestkami dyni, ze stosowna karteczką; na murze przy torze wyścigowym powinna się znaleźć tablica upamiętniająca twój pobyt tutaj. Dla lekarza jest to ciekawy przypadek człowieka, który przetrwał wszystkie zawirowania historyczne i poradził sobie w ekstremalnych warunkach życiowych – znamienne jest tutaj porównanie go do latimerii, ryby łowionej u wybrzeży tego kraju i będącej rodzajem żywej skamieliny. Tak jak ona przetrwała wieki, jak dostosowała się do zmieniających warunków, tak i on przeżył w świecie, w którym powinien umrzeć bardzo szybko. Wytrzymał tam, gdzie nie dawali rady rośli mężczyźni z karabinami na plecach i gdzie toczyła się bezlitosna walka o wpływy, godność i przetrwanie – on dał sobie radę, alienując i ukrywając się w wykopanym dole, ale też kultywując w sobie resztki człowieczeństwa, uprawiając dynie i fasolę, patrząc na dalekie góry i przemykające zwierzęta, a nade wszystko uciekając w sen i stając się fantomem ludzkim podczas dnia. Warto przywołać tutaj jeszcze jedną ocenę doktora, który spojrzał bezlitośnie, a zarazem współczująco na tego człowieka: Jeśli idzie o Michaelsa, to zawsze miałem wrażenie, że ktoś zgarnął garść piachu, splunął i uklepał go z grubsza na kształt człowieka, popełniając parę błędów (usta i niewątpliwie to, co w głowie), opuszczając parę szczegółów (płeć), lecz mimo to uzyskując w końcu autentycznego ziemnego ludzika, takiego ludzika, jakiego widujemy w sztuce ludowej – wynurzającego się na świat spomiędzy masywnych ud matki-żywicielki, z zagiętymi palcami i zgarbionym grzbietem, w pełnej gotowości do życia wypełnionego ryciem w ziemi – istotę, która całe swoje życie na jawie spędza schylona nad glebą, a kiedy wreszcie przychodzi na nią czas, wykopuje własny grób, wślizguje się tam po cichu, nakrywa głowę ciężką ziemią i kocem, uśmiecha się po raz ostatni i zapada w sen, nareszcie w domu, podczas gdy gdzieś daleko, jak zwykle nie zauważone, nadal zgrzytają koła historii. Jakiż organ państwowy w ogóle rozważałby pomysł werbowania podobnych istot na swoich przedstawicieli i jakie znalazłby zastosowanie, prócz noszenia ciężarów i masowego umierania? Państwo jedzie na grzbietach takich gleboryjców jak Michaels; pożera owoce ich trudu i sra na nich w zamian. Lecz kiedy państwo ostemplowało Michaelsa numerem i go pochłonęło, straciło tylko czas. Albowiem Michaels przeleciał przez kiszki państwa nie strawiony; wyłonił się z jego obozów nietknięty, tak samo jak wyszedł z jego szkół i sierocińców. Ten, tak życzliwy włóczędze lekarz, odegra najważniejszą rolę przy ostatecznym powrocie Michaela K. do świata, kiedy to po jego ucieczce w szafirowym kombinezonie z napisem Drwale, wyjednał u Noëla zarejestrowanie w dokumentach fikcyjnego aktu zgonu, który sam spreparował i uwiarygodnił swoim podpisem.
Trzecia – najkrótsza część powieści Coetzee’go – jest opisem powrotu bohatera do Kapsztadu i znalezienia grupy, w której poczuje się dobrze. Dojdzie nawet do zbliżenia seksualnego z kobietą i otworzą się nowe przestrzenie wolnej egzystencji z wyimaginowanym przyjacielem. Rozkoszując się widokiem morza z esplanady Sea Point, wracając do pustego domu, gdzie przebywał z matką, a nade wszystko wiążąc się z grupą podobnych do niego wyrzutków, Michael K. zaczyna odbudowywać więzi z innymi ludźmi. Koniec utworu rozmywa się w niedopowiedzeniach, ale możemy przypuszczać, że ów bezdomny, uznany przez system za zmarłego, odnajdzie swoje miejsce i zbuduje przestrzeń nowego bytowania. Jego szaleńcza wędrówka za swoimi wyobrażeniami, jego poszukiwanie arkadii i cmentarza, kończy się w objęciach przygodnej kobiety, zamyka się w kręgu przyjacielskim, który przydaje mu siły i określa jego rolę w nowym świecie. Tak znacząca powieść autora Hańby staje się wielką parabolą ludzkiego losu i nieustannej walki o przetrwanie, o chwilowe zaczepienie pośród burz historii i wojen, przewalających się wciąż przez świat. Jest to zarazem ostra krytyka państwa, które utrzymuje system segregacji rasowej, buduje obozy i nie zna litości dla wyrzutków i pomyleńców, a nawet prowokuje takie sytuacje, w których zwykli obywatele stają się nikomu niepotrzebni i w końcu, zdesperowani i przytłoczeni kłopotami, podejmują ostateczną ucieczkę donikąd. Michael K. nie chciał być ofiarą, a raczej manifestował zawsze swoją ludzką integralność: Przynajmniej – myślał – przynajmniej nie wykazałem się sprytem i nie wróciłem do Sea Point pełen opowieści o tym, jak to mnie bili w obozach, aż wychudłem jak szczapa i przestawiło mi się w głowie. Byłem niemy i głupi na początku, będę niemy i głupi na końcu. W głupocie nie ma nic wstydliwego. Głupków zamykali, nim jeszcze zaczęli zamykać innych. Teraz mają obozy dla dzieci, których rodzice uciekli, obozy dla ludzi, którzy wierzgają i toczą pianę, obozy dla ludzi o dużych głowach i ludzi o małych głowach, obozy dla ludzi bez żadnych widocznych środków utrzymania, obozy dla ludzi przegnanych z ziemi, obozy dla ludzi, których znajdą mieszkających w kanałach burzowych, obozy dla ulicznic, obozy dla ludzi, którzy nie potrafią zliczyć do trzech, obozy dla ludzi, którzy zapominają dokumentów w domu, obozy dla ludzi, którzy mieszkają w górach i nocą wysadzają mosty. Może tak naprawdę wystarczy tylko być poza obozami, poza wszystkimi obozami jednocześnie. Może to wystarczające osiągnięcie, na razie. Ta smutna, nostalgiczna powieść, to także przypomnienie, że istota ludzka nie traci swojego człowieczeństwa nawet w najdrastyczniejszych warunkach, nawet gdy jest brudna, zarośnięta i wydziela różne smrody, nawet, gdy nie potrafi sobie poradzić z najprostszymi sprawami. Zawsze wszakże będzie możliwa przemiana i zawsze pojawi się nadzieja, że coś odmieni złą kartę w życiu człowieka, albo że inny człowiek mu dopomoże, wyciągnie pomocną dłoń i przeprowadzi przez niebezpieczne strefy. W sensie symbolicznym jest to opis każdego bytowania, które pełne jest niebezpieczeństw i jest nieustannym poszukiwaniem schronu, domu, a choćby piaszczystej „jamy”, w której można się położyć i przeczekać trudne momenty. Historia ludzkości to zapis ciągłego cierpienia i prób zaprowadzenia nowego ładu, który najczęściej okazywał się trudny do zaakceptowania i generował nowe konflikty.
_________
J. M. Coetzee, Życie i czasy Michaela K., przeł. M. Konikowska, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2010, s. 212.