Janusz Termer
Komu jest dziś potrzebny pisarz?
Drogi Czytelniku,,
tekst poniższy napisałem na wiosnę 1992 roku dla powstałego wówczas dziennika “Nowa Europa”(jego założycielem – przypomnę co młodszym rocznikom – i redaktorem naczelnym był zmarły niedawno Krzysztof Teodor Toeplitz. Minęło więc blisko dwadzieścia lat, a tekst ten wydaje mi się na tyle aktualny – zwłaszcza w świetle dyskusji toczonych na łamach portalu pisarze.pl, że ośmielam się go dzisiaj przypomnieć. A zresztą osądźcie to Państwo sami…
J.T.
W Polsce, jak wiadomo, literatura (poezja, proza, eseistyka) miała “od zawsze” do spełnienia misję szczególną. Mówi się nawet, nie bez racji przecież, że kultura polska miała przede wszystkim charakter “literacki”. To znaczy, ze znaki, symbole i sygnały płynące z wybitnych dzieł – przekazów literackich – dominują u nas nad innymi sposobami komunikacji społecznej. To się chyba jednak kończy, dosłownie na naszych oczach. I z wielu powodów – też chyba nieodwołalnie.
Wprawdzie już odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1918 roku miało już tę sytuację “uprzywilejowania” literatury polskiej radykalnie zmienić (taką nadzieję wyrażało wielu wybitnych pisarzy), ale tak się nie w ostateczności stało. Charakterystyczne jest tu choćby programowe zawołanie skamandryty Antoniego Słonimskiego: Ojczyzna moja wolna, wolna więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada. Rychło jednak okazało się, że ten ciężki płaszcz Konrada, ciężar obowiązków narzucony przez historię narodową na polskiego pisarza jest praktycznie nie do “zrzucenia”. Sam Słonimski w wierszu Dwie ojczyzny pisał wkrótce potem: W mojej ojczyźnie słowa poety / Oprawne w serce…
Radość z odzyskanego śmietnika
Istotnie, w wolnej ojczyźnie po pierwszej wojnie światowej istniał rachunek krzywd, wobec których pisarz polski, nawet najbardziej awangardowy i zbuntowany przeciw serwitutom narodowym (jak Witkacy czy Witold Gombrowicz), nie mógł przejść obojętnie, nie wykonawszy choćby mniej lub bardziej symbolicznego gestu przekory. Cóż dopiero mówić o pisarzach z klasycznie wielkim uczuleniem na problematykę narodową i społeczną, jak Juliusz Kaden-Bandrowski czy Stefan Żeromski. Kadenowa ironiczna radość z odzyskanego śmietnika problemów i przywar narodowych, uosobionych między innymi w treściach społecznikowskich Czarnych skrzydłach, jak i w postawie i zapędach dyktatorskich bohatera jego innej powieści politycznej – Generał Barcz, znalazła swoje dopełnienie w geście Cezarego Baryki, “hamletyzującego” bohatera Przedwiośnia, przyłączającego się – w stanie wielkiego zatroskania o kraj ojczysty – do marszu na Belweder. Ale dziś najciekawsza byłaby odpowiedź na pytanie, czy współczesną literaturę polską stać dziś na nowe Przedwiośnie, które notabene po siedemdziesięciu latach nabrało nowych nieoczekiwanych znaczeń?
Odpowiedź na te pytania jest jednak niemożliwa bez skrótowego chociażby zarysowania sytuacji i pułapek, w jakie uwikłali się pisarze i cała niemal literatura polska po drugiej wojnie światowej. Stanu, w którym tkwiła po dziś dzień niemal, mimo diametralnie odmiennych kontekstów ideologicznych, politycznych i społecznych w poszczególnych okresach powojennego półwiecza.
Obecnie mało kto chce pamiętać, a jeszcze mniej mówić o tym, że po II wojnie światowej, w końcu lat 40., znaczna część inteligencji polskiej, w tym większość pisarzy, uległa z własnej nieprzymuszonej woli urokowi nowej ideologii, owemu Miłoszowemu “ukąszeniu heglowskiemu”, pokusie – jakże skądinąd zrozumiałej po latach okrutnie wyniszczającej tkankę narodową i ludzką wojny i okupacji – odgrywania roli piewców świetlanej przyszłości nowego świata. Przyjęła wyznaczaną im przez nowe władze polityczne rolę inżynierów dusz ludzkich, tych skołatanych nadto zamętem ideologicznym.
Pisarz stał się nagle postacią niesłychanie ważną, potrzebną, docenianą i dopieszczaną. Miał odwagę mówić o tym wprost, po wielu latach, jeden Adolf Rudnicki w swym Krakowskim Przedmieściu pełnym deserów. Posypały się wysokie nakłady, nagrody oraz inne splendory i wyznaczniki pozycji pisarskiej. A że wielkich dzieł jakoś brakowało, nie miało istotnego znaczenia. Najmarniejszy produkcyjniak machina propagandowa mogła zawsze wywindować na pozycje najwyższe. Tak „zwycięstwo” osobiste pisarza obracało się w klęskę literatury.
Strąceni z piedestału
Nie po raz pierwszy – i jak się to miało okazać jeszcze parokrotnie później – nie po raz ostatni – polityczne uwikłanie literatury i literatów fatalnie odbiło się na jej i ich wiarygodności i prestiżu. Doświadczyła tego literatura polska po przełomowym październiku 1956 r., gdy wielu z wywindowanych poprzednio na piedestał próbowało – tyle że z odmiennymi już teraz, á rebours znakami ideologicznymi i politycznymi – swe pozycje utrzymać. Bezskutecznie jednak, bo w tym nowym płaszczu Konrada, szytym na miarę nowej rewindykacyjnej postawy, nie było prawie nic. Główny nurt literatury tego czasu poszedł w inną stronę. Przez długi okres, prawie do końca lat siedemdziesiątych, wydawało się, że w stronę niemal całkowicie normalną i zwyczajną, jak w innych normalnych krajach europejskich…Pojawiły się nowe prądy, nurty, tendencje, zjawiska w poezji i prozie historycznej, literaturze nurtu chłopskiego i wojennego, eksperymentalnego i psychologiczno-obyczajowego…
Oto autorzy starszych generacji wrócili do swych wcześniejszych zainteresowań pisarskich (Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Parandowski, Teodor Parnicki, Maria Dąbrowska, Jerzy Andrzejewski, Jerzy Zawieyski, Kazimierz Truchanowski, Maria Kuncewiczowa, Hanna Malewska…). Niedawni debiutanci (Stanisław Dygat, Marian Brandys, Roman Bratny, Adolf Rudnicki, Witold Zalewski, Wilhelm Mach, Stanisław Lem, Kornel Filipowicz, Stefan Otwinowski, Stanisław Zieliński, Bohdan Czeszko, Tadeusz Konwicki, Sławomir Mrożek, Andrzej Kuśniewicz, Leopold Buczkowski…) pisali teraz swoje najlepsze utwory. Pojawiły się nowe generacje – pokolenie Współczesności i następni: od Zbigniewa Herberta, Marka Hłaski, Stanisława Grochowiaka, Władysława Lecha Terleckiego, Janusza Krasińskiego, Eugeniusza Kabatca, Marka Nowakowskiego, po Edwarda Stachurę, Wiesława Myśliwskiego, Janusza Głowackiego, Mariana Pilota, Edwarda Redlińskiego, Włodzimierza Kłaczyńskiego, Bohdana Zadurę czy Tadeusza Siejaka…
Przyjdzie bieda i wyrówna
Tego dorobku, widać to szczególnie teraz, po latach nieco mniej łaskawych dla pisarzy i literatury, nie przekreśli nic i nikt. Żaden ukaz polityczny czy uchwała jakiegokolwiek najbardziej nawet szacownego gremium. Pisarze byli znowu potrzebni – tym razem jednak przede wszystkim czytelnikom. A to chyba najlepszy z możliwych dla literatury układów. Jednakże już na parę lat przed, i po stanie wojennym, znaczna część polskich pisarzy wdała się ponownie w nowy i czasami ostry romans z polityką. Jedni z obozem rządzącym, drudzy wręcz przeciwnie – z opozycją
Dla jednych i drugich, nie mówiąc już o samej literaturze, skończyło się to raczej fatalnie. Owych dzieł wybitnych niespecjalnie wiele przybyło, przyznają otwarcie przedstawiciele obu stron. Obowiązywały – i tu i tam – polityczne i pozaliterackie w konsekwencji kryteria ocen. A co najtragiczniejsze, polityczne uwikłanie literatury i literatów odbiło się fatalnie na jej i ich wiarygodności i prestiżu u czytelników.
Doszło do tego. że tylko naprawdę nieliczni z piszących dziś autorów tekstów poetyckich czy prozatorskich mogą dziś mieć szansę na wznowienia swojego dorobku, a i wręcz tylko niewielką nadzieję na publikację książkową swojej nowej twórczości! Polska literatura współczesna stała się dla wydawców, będących pod presją czytelników i ich gustów, w warunkach wolnego rynku wydawniczego, towarem niechcianym! Nowa zaś władze polityczne, pełne wyniosłego zadufania oraz désinteréssment wobec problemów kultury, pozostawiając dziś pisarzy samym sobie. Ta nowa sytuacja stała się dla wielu szokiem. Radzą sobie jakoś tylko ci. których książki są wznawiane lub tłumaczone za granicą lub też ci. którzy z dawnych inżynierów dusz umieli przekształcić się w zwyczajnych wyrobników pióra czyli dostarczycieli tekstów pokupnych, strawnych dla wydawców taniej sensacji lub niewybrednej erotyki (a i to wydawanych pod, najlepiej, anglosaskimi pseudonimami).
Istniejące dziś dwie organizacje pisarskie powstałe w stanie wojennym: Związek Literatów Polskich (ZLP) i opozycyjne wobec dawnej “reżymowej” władzy Stowarzyszenie Pisarzy Polskich (SPP) jadą obecnie na jednym wózku. Ciągnie go zwykła, wcale me metaforyczna, pisarska bieda, która jak ów przysłowiowy walec z piosenki Wojciecha Młynarskiego – w końcu “przyszła i wyrównała”.
Na pytanie zatem postawione w tytule niniejszych uwag: komu jest dziś potrzebny pisarz? – nie ma jeszcze jasnej odpowiedzi. Bo, jak na razie to nikomu jeszcze na na nim nie zależy. Ani politykowi (na szczęście, ale na jak długo?), ani tzw. przeciętnemu czytelnikowi, który szuka wciąż jeszcze, póki się nie nasyci i nie rozczaruje, książkowych smaków dotąd u nas zakazanych i nieznanych.
Ale sądzę, że ta odpowiedź padnie już wkrótce. I będzie ona brzmieć przeraźliwie banalnie – pisarz potrzebny będzie przede wszystkim czytelnikowi. Jak to wpłynie na literaturę polską przekonamy się już wkrótce, gdy opadnie ta fala zainteresowania tandetą z kręgu wszechobecnej dziś zachodniej (nie tylko amerykańskiej) kultury masowej, i gdy zatęsknimy wszyscy za literaturą mówiącą o naszym prawdziwym „tu i teraz”. Być może będzie tu też miejsce i na nowe Przedwiośnie.
1992