Andrzej Wołosewicz – Staff i po Staffie, czyli droga na szczyt, którego nie ma

0
444

Andrzej Wołosewicz

Staff i po Staffie, czyli droga na szczyt, którego nie ma

 

Staff należy do areopagu najwybitniejszych naszych poetów, razem z nimi usadowił się na szczycie, ale kiedy się tam wspinamy często go nie widać, jakby zapadł się pod ziemię (co w końcu czeka każdego z nas). Zatem ile w nas ziemi? Takie pytanie zawsze mnie przy Staffie nachodzi. Już nauczyłem się z nim żyć i chyba też w nim żyć. I wcale nie dlatego żem z prochu i w proch się obrócę – ten problem obłaskawiam (bezskutecznie rzecz jasna) innymi, bardziej filozoficznymi środkami.

Z ziemią mam swoje porachunki, znam jej zapach, znam jej smak, tak, tak, to nie żart, ziemia ma swój smak, znany jednak nielicznym, bo nieliczni gotowi jej spróbować. I owszem, są zwolennicy utożsamiania przyrody z Bogiem (choćby Spinoza), dla których natura i umysł są dwoma aspektami tej samej substancji, ale to u Staffa znajduję najkrwistszą, najsoczystszą, najnaturalniejszą, bo wypowiedzianą bez wysiłku, ot, tak sobie, metafizykę natury, przyrody. Kiedy Pindar (Epinika III) nakazuje duszy: „nie zmierzaj do nieśmiertelnego życia, lecz aż do końca zbadaj obszar możliwego”, to jeśli metodą na zbadanie jest „doświadczaj”, mógłbym te słowa spokojnie włożyć w usta Staffa. Dlatego tak dobrze – moim zdaniem – współbrzmią ze staffowskim pietyzmem wobec ziemi słowa Holderlina z jego „Śmierci Empedoklesa”: „I ofiarowałem moje serce ziemi poważnej i cierpiącej, i w świętej nocy składałem obietnice, że będę ją kochał wiernie, bez lęku, nie odrzucając nic z ciężaru jej nieszczęść i nie gardząc żadną z jej zagadek. Tak oto związałem się z nią węzłem śmiertelnym.” Jeszcze do tego wrócimy…

 

Ziemia skrzy się wielością swoich form i wielością tego, co rodzi. Ale by rodziła potrzebuje współpracy z innym żywiołem, z wodą. Tą współpracę znamy z wielu wierszy Staffa, dlatego, że poza wszystkim jest on kapłanem deszczu. Wszyscy znają rytm i namacalność „Deszczu jesiennego”, mniej już liczni strofy  „Słoty”:

Deszczem mży brudna, nudna słota,

Miarowo pluszcze i chlupota

W rytm nieustanny, monotonny,

(…)

Bez końca, sennie i miarowo

Deszcz pluszcze ponad moją głową,

Kapie, chlupota gdzieś koło mnie…

Marzę coś sennie, nieprzytomnie…

(…)

I w jednym i w drugim wypadku czytamy głośno, bo słów u Staffa trzeba słuchać jak nizania korali, bo słowa u niego niczym deszczu szmer. Muzyki słów, ich muzycznej brzmieniowości – w przeciwieństwie do tych wierszy, gdzie Staff zabiera się za trwalszy materiał rzeźbiąc w skale, kamieniu, głazie i gdzie mu to gorzej wychodzi – można słuchać w „Upiorze” czy „Deszczu jesiennym” (oba ze zbioru „Dzień duszy”).

Różne też bywają uroki Staffowego czytania, jego doświadczeń ze słowem. Zaglądam do „Przewodniczki” (ze „Snów o potędze”) i mam nieodparte wrażenie, że nawet dramat przytłoczony jest słowem, ciężarem słowa (przegadany?). Przewodniczka jest ślepa, ale tak naprawdę widać to dopiero przy drugiej czy trzeciej lekturze, kiedy już słowa są czytelniczo opanowane przez co lżejsze, nie przygniatają. Wtedy i owszem nawet lęk może wyzwolić konfrontację oczekiwań czyli zawierzenia i uspokojenia ze ślepotą i niemością (? – jeśli wolno taki rzeczownik od bycia niemą w rozpaczy językowej wygenerować).

Tak jak różne są tematy, choć wśród dominujących (ziemia-człowiek, emocje-biologia, nastrój-stoicyzm) trudniej wyłapać te, o które autor „Snów o potędze” potrąca (statystycznie) rzadziej. Myślę choćby o tym, co zasadnicze w ”Dniu dzisiejszym” (zbiorek „Ptakom niebieskim”):

„Jakaż nam przyszłość?… Jakaż nasza droga?….

Zachód krwią spłynął… mrok smutkiem się ścieli…

Ktoś się z rozpaczy zaparł swego Boga

I potępieni są wszyscy anieli….

(…)

I ujrzał Chrystus zaparcie i zdradę,

W niewiarę rzucił swe daremne trudy,

Gorzkimi łzami zwilżył lica blade

I beznadziejny – poszedł… zbawiać ludy…”

Można dużo gadać, spierać się i frymarczyć słowem. Można, ale po co? Sto lat bez mała mija od druku tak przytoczonego „Dnia dzisiejszego” (1905r.) jak i (1908r.) „Przedśpiewu”, który mógłby być i po-śpiewem:

„ Kochałem i wiem teraz, skąd się rodzą pieśni;

Widziałem konających w nadziejnej otusze

I kobiety przy studniach brzemienne, jak grusze;

Szedłem przez pola żniwne i mogilne kopce,

Żyłem i  z rzeczy ludzkich nic nie jest mi obce.

(…)

I uczę miłowania, radości w uśmiechu,

W łzach widzieć słodycz smutną, dobroć chorą w grzechu,

I pochwalam tajń życia w pieśni i w milczeniu,

Pogodny mądrym smutkiem i wprawny w cierpieniu.”

Te strofy zawsze odsyłają mnie do Mertona, Thomasa Mertona, amerykańskiego trapisty, którego przekonywanie słuchacza i czytelnika do mądrej wiary przybrało postać m.in. świetnych esejów o Albercie Camusie. Powinny one być naturalną kontynuacją, naturalnym uzupełnieniem w szkołach przy przerabianiu „Dżumy” a niestety – wedle mojej wiedzy – nie są. To przecież Camus wypowiedział słynna parafrazę kartezjuszowego „myślę, więc jestem”: cierpię, więc jesteśmy. Trzeba w tym fundującym naszą wspólnotę cierpieniu, które sami sobie zadajemy (nie sposób przecież zapomnieć Nałkowskiej: ludzie ludziom zgotowali ten los) umieć i przetrwać i żyć dalej. U Staffa jednak nawet wojna wtapia się w przyrodę i przez jej pryzmat jest mierzona, jak choćby w „Ptactwie w czasie wojny” kiedy: „nigdzie lotnego nie widać przybysza” a „na polach przeraźliwie głucho”. Tak, głucho. Staff uczy nas odróżniać „głuchość” od ciszy, bo ta (jak choćby w „Wielkiej godzinie”) skądinąd:

„I nie ma zła, ni gniewu, i nie boli trud,

I nie masz kto, by krzywde wyrządził stworzeniu…

Cisza powstaje z ziemi, jak opary z wód.”

W „Wielkiej godzinie” Staff rozmawia z Kasprowiczem. Warto zwrócić uwagę na kilka znajomości, która nam przekrojowo spajają liczne odniesienia i obrazują to, co mniej rzuca się w oczy, wewnętrzne życie literatury, sploty znajomości i życiorysów, możliwych fascynacji i inspiracji, nawet niekoniecznie jawnych, jasnych i poddających się krytycznoliterackiej dociekliwości. Staff zna Kasprowicza, jest – przypomnijmy – rówieśnikiem Leśmiana. Na staffowskie fascynacje powołuje się przedstawiciel kolejnego pokolenia, Wierzyński w swoim „Dzienniku poety”. Spotkali się po raz pierwszy w 1918 roku. A Różewicz, jakże różny od Staffa i formowamy literacko i życiowo przez inne już doświadczenia pisze o autorze „Barw miodu” (z którym znali się dziesięć lat bez mała) w wierszu zatytułowanym „Znałem boga poezji”:

„Znałem boga poezji

Apollina

był to stary człowiek

z rzadką bródka

uśmiechał się łagodnie

(…)

bóg poezji

mieszkał na nowym świecie 60

i nikt nie wiedział

że nazywa się Leopold Staff

umarł poszedł

jak kamień w wodę

ciszy kręgi dokoła

rosną większe”

Czyż to nie piękna klamra to Staffowe życie, klamra spinająca czas Kasprowicza (ur. 1860), poprzez przedstawiciela pokolenia Skamadrytów, Wierzyńskiego i jeszcze wciąż czynnego twórczo Różewicza? Jeden człowiek a my swobodnie, bez naciągania i nadużyć możemy przebyć dzięki jego koneksjom prawie półtora wieku historii literatury!

Może to ta niestandardowa przekrojowość doświadczeń pozwala Staffowi pisać w wierszu pod skądinąd jakże współczesnym tytułem „Curriculum Vitae” (ze zbioru „W cieniu miecza”):

„(…) od posągów, od drzew i od trawy,

Z którymi żyłem długo wśród dalekich dróg,

Nauczyłem się prostej, pogodnej postawy.”

Ta postawa daje Autorowi „Łez” („Uśmiechy godzin”)  spokój, który odnajdujemy w odniesieniu do sytuacji, wydarzeń i nastrojów wcale nie takich łatwych do spokojnego właśnie zniesienia:

„Nic to, nic. Dusza zniesie wszystko, co znieść trzeba.

Wiemy to, od dzieciństwa się tego uczymy,

Że nie na to są gwiazdy, aby brać je z nieba.

(…)

W niejednym miejscu-m widział i w niejednej dobie

Płaczących. Dolę ludzką znieść można, choć smutna.

Łzy płyną w dzień narodzin, łzy płyną w żałobie.”

 

Ten spokojny, nostalgicznie pogodzony z życiem takim, jakie niesie los Staff pozwala – w sobie charakterystyczny sposób tj. bez zbędnych egzaltacji – na głęboko metafizyczne pytania m.in. w wierszu „Kto?”:

„Piosnka , która śpiewa,

Która się uśmiecha,

Leci między drzewa,

Budzi w liściach echa…

 

Piosnka, która płacze

I która się żali,

Niesie swe tułacze

Łkanie z jękiem fali…

 

W jednej brzmi nadzieja,

W drugiej trwoga drżąca.

Jam jest struną. Nie ja –

Któż więc o nią trąca?”

Wpisuje się tu Autor w szereg twórców świadomych, jak chyba większość poetów, że być posłańcem Pegaza, to coś więcej ponad świadomy wybór i w pełni kontrolowaną autokreację. To – jak chciał Platon – szał Muz, za który zresztą uczeń Sokratesa wykluczył ich ze swego „Państwa”. To wykluczenie, niczym grzech pierworodny, ciągnie się za poetami przez wieki. Zmieniają się czasami jedynie konkretne jego powody, ale mechanizm pozostaje stale ten sam: żadna władza nie lubi panujących nad słowem jeszcze lepiej niż kapłani jej propagandy a pozostających poza (nie zawsze, rzecz jasna, wystarczy przypomnieć „Zniewolony umysł”)  mocą jej sideł. Świadomość bycia struną, o którą ktoś (kto?) trąca dzieli – jako rzekłem – Staff z wieloma, choćby ze Szmidtem w najlepszym (z tych właśnie powodów) dla mnie jego wierszu „Ta struna”:

„nie wiem

nikt nie wie

kiedy się pisze dobry

kiedy zły wiersz

 

to nie jest

do samookreślenia

 

ale zawsze

kiedy piszę

prowadzi mnie

ta struna

której nie wolno

mi zaprzeczyć

o której wie

każdy prawdziwy poeta

 

co nie kłamie

 

rzecz dotyczy nie tylko poezji.”

 

Pójdźmy więc dalej za tym śladem, tropem, zwidem i zapachem „Tajemnicy” („Ucho igielne”):

„O, Panie, chciałem wyosobnić siebie,

I dzisiaj jestem jako kamień w glebie.

 

Czylim nie głupi był, chcąc być jedyny,

Gdy jest jedyny liść każdej rośliny?

 

Tylko ktoś głęboko tajemnic wszelkich świadom, a zwłaszcza tajemnicy trudnego pogodzenia ze światem może w rozmowie ze swoim „Dajmonionem” („Barwy miodu”) mówić:

„Jest przy mnie w każdej chwili,

W spoczynku czy w pochodzie,

I choć mi krok się zmyli,

Jestem ze światem w zgodzie.

 

Darmo jej szuka wszędy,

Kto myśli, że na świecie

Są tylko prawdy i błędy.

Jest jeszcze trzecie.”

To trzecie odnajdziemy tak w „Pierwszej przechadzce”, która kończy się charakterystycznym wersem: „na rogu człowiek rozmawia z człowiekiem…”, co pozwala przetrwać „…pogodę”, która jest zawsze, ale bywa „Martwa…”, jak i w „Mowie” (z „Dziesięciu muz”), która już optymizmu „Pierwszej przechadzki” nie dzieli:

„Nie trzeba rozumieć śpiewu słowika,

Aby się nim zachwycać.

Nie trzeba rozumieć kumkania żab,

Aby się nim upajać.

Rozumiem mowę ludzką,

W której są słowa obłudne, co kłamią.

Gdybym jej nie rozumiał,

Byłbym największym poetą.”

Gorzkie? Bardzo gorzkie. Może fałszywe? Niestety, nie. Zawsze jednak zostaje śpiew słowika, kumkanie żab, wiklina, kwiat i to do nich podejście, które tak nazywa Hebbel: „Zerwij każdy kwiat, nawet gdy nie myślisz wstawić go do szklanki z wodą, tylko niechże cię on wonią swą odurza!”

Optymizmu „Pierwszej przechadzki” gdzie cały jego ładunek zawiera prosta powtarzalność prostych słów: „będziemy znowu mieszkać w swoim domu” nie odnajdziemy po latach dzielących „Martwą pogodę” od „Wikliny”, po latach doświadczeń i starzenia się: „W starym domu”:

„W starym domu poniżej progu

Wiodą ciemne schody w dół

Do piwnicznej spelunki,

Cuchnącej stęchlizną i skwaśniałym winem.”

 

Kończmy tą wędrówkę przez Staffowski teatr pod sklepieniem nieba gdzie przestwór i przestrzeń są najwłaściwszą scenografią dla człowieka, scenerią, której dotyczy jego dusza. To połączenie ziemi, ziemistości nieraz, z niebem, z nieboskłonem jest czymś naturalnym jak deszcz czy kromka chleba. Kończmy tą wędrówkę, bo kres wszak jednaki, jak Staffowego „Odysa”:

„Niech cię nie niepokoją

Cierpienia twe i błędy.

Wszędy są drogi proste,

Lecz i manowce są wszędy.

 

O to chodzi jedynie,

By naprzód wciąż iść śmiało,

Bo zawsze się dochodzi

Gdzie indziej, niż się chciało.

 

Zostanie kamień z napisem:

Tu leży taki a taki.

Każdy z nas jest Odysem,

Co wraca do swej Itaki.”

Manowce są wszędy i bywają cudne, jak choćby Stachurowe. Chodzi o to, by w swej wędrówce nawet cudnym manowcom nie dać się zwieść nieszczęśliwie. Staff, przynajmniej mnie, bardzo w tym pomaga. I – zdaje się – nie tylko mnie: ostatnia zwrotka „Odysa” jest – nie bez powodu, jak sądzę – mottem „Obłędu” Krzysztonia.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko