Andrzej Wołosewicz
Jentys, argonautka literatury
Maria Jentys („Argonauci naszych czasów. O prozie polskiej (i niepolskiej)” ma swój niezrównany styl opowiadania o przeczytanych książkach: nie streszcza ich literalnie a jakbyśmy śledzili całą akcję, nie wytacza ciężkich krytyczno-literackich dział a dostajemy rozbiór i ocenę w jednym, nie przywołuje tła i zaplecza całej literatury a jednak pozwala nam książki, o których pisze dobrze na tym tle zlokalizować, umieścić, zobaczyć i – wreszcie – pisząc zwięźle, operując skrótem, niemal wykrzyknikiem mówi bardzo wiele, czasami mam wrażenie, że niemal wszystko. Rodzi to n i e z w y k ł e n i e b e z p i e c z e ń s t w o, z którym przyznam, że rzadko się stykam, takie mianowicie: zadowolenie, jakie daje czytanie tekstów Jentys jest tak pełne, sycące, jako czytelnik jestem tak doposażony w wiedzę, odbiór, odczucia, że… nie zawsze chcę (bo nie muszę!) sięgać po to, o czym autorka pisze!
Oto paradoks zbyt dobrego pisania. Jentys każdorazowo zaprasza na ucztę, a po uczcie to ma się ochotę na sjestę, na relaks i odpoczynek a nie na zabieranie się za dalszą konsumpcję. Myślę tu także o zadowoleniu językowym, o samej przyjemności czytania, bo teksty Jentys same są literaturą. Podobne wrażenie mam zawsze przy dialogach Platona, że to nie tylko – o czym wszyscy wiemy – filozofia, ale najpierw i przede wszystkim, tak, tak!, dobra literatura.).
„Argonauci” zaczynają się od omawiania Mariana Pilota i Kazimierza Orłosia. Jest, oprócz innych i ten smak w ich przywołaniu: krótkość, lapidarność, czasami ledwie kilkustronicowość tekstów, Pilot wręcz mówi w tytule „Bardzo małe opo”, tak małe, że mniejsze niż opo-wiadanie. Myślę tu o tym, że forma, tak krótka forma, jest bezwzględna dla autorów, tzn. nie pozwala na błędy, mielizny, nicowanie i nic-pisanie, które w dłuższych formach łatwiej ukryć, przemycić. W opowiadaniach (Orłosia i Pilota) nie ma ani czasu ani miejsca na jakiekolwiek potknięcia. Tylko starzy mistrzowie formy są w stanie wyzwaniu takiemu podołać. To dlatego wszyscy słabsi (bez nazwisk, bez nazwisk) epatują nas najczęściej od razu kilkuset stronami swoich literackich wynurzeń. I rzeczywiście dobrych i fascynujących spraw jest tam wtedy kilka a reszta to woda, tło, na których czytanie w ich poszukiwaniu jesteśmy skazani.. Jentys ma dar wskazywania na Pilotów i Orłosiów, którzy będąc doskonałymi pisarzami wcale nie są na topie, ba, często nie są zauważani wśród zalewającej nas literatury-tych-samych-autorów powiązanych z tymi-samymi-promującymi-ich-gazetami, że dla innych miejsca brak. Czytając o Marianie Pilocie najlepiej poznajemy sens tytułu całości („Argonauci naszych czasów”). Jentys podejmuje trud „wciskania” czytelnikowi (przepraszam za to słowo, ale ono najlepiej oddaje wysiłek przebijania się przez dominującą papkę pop-literatury sygnowanej słabnącymi nazwiskami Kuczoka i Masłowskiej czy literackiego serka homogenizowanego spod znaku Pilcha i Grocholi.) Mówiąc inaczej – to dzięki sukcesywnemu i metodycznemu wysiłkowi Marii Jentys, dzięki takiemu jak jej stylowi pisania o literaturze, wybieraniu książek z górnej półki zachowujemy resztki wiary w literaturę. Dzięki wskazaniom Jentys czytelnik może – za argonautami – spojrzeć ku wtajemniczeniu, metafizyce, doznać i poznać to, co w literaturze – choćby u Drzeżdżona – najcenniejsze, bo ponadczasowe, przekraczające horyzont tego, co bliskie, doraźne. Może pójść ku „Czerwonemu Dworowi”, jak bohater tej powieści, ku Czerwonemu Dworowi, o którym wszyscy już słyszeli, chociaż nikt go jeszcze nie widział. „Czerwony Dwór” ta hiperbola losu, ludzkiego losu przypomina mi puentę jednej z piosenek Jacka Karczmarskiego „Balladę o głupim Jasiu”, której bohater wybiera się w poszukiwanie Wody Życia a jego całożyciowe poszukiwania Kaczmarski podsumowuje tak:
„Głupi Jasiu, głupi Jasiu
zrozumiałeś mowę ptasią
ale więcej już rozumiesz dziś
w baśniach tkwią prawdziwe dzieje
Woda Życia nie istnieje
Ale zawsze warto po nią iść”
Jentys pisząc w „Argonautach naszych czasów” o argonautach naszych czasów staje się jednym, jedną z nich, bo po to, by argonautów odnaleźć w rzeczywistej rzeczywistości literatury (tak, czytelniku, żeby wychynąć, zaistnieć musimy dziś używać konstrukcji typu oczywistej oczywistości, z których tak łatwo przychodzi nam się śmiać) przygniecionej dominującym zakłamanym światem medialnym, także – niestety – tym zajmującym się kulturą. Jentys jest mądrym przewodnikiem, umie przeprowadzić czytelnika przez piękne strony swojej książki na tyle zachęcająco, by – wbrew temu, co pisałem – nie został upojony pełnią tego, co o Pilocie, Drzeżdżonie czy Orłosiu przeczytał, by poszedł w kierunku omawianych autorów, by sam stawał się argonautą, by przynajmniej starał się zostać czytelniczym argonautą. Tak winno być w wypadku prozy Józefa Łozińskiego. Nie tylko dlatego, że jest kolejnym, którego trzeba „odgrzebywać”, po którego trzeba się wybrać, bo nie przebija się na pierwszą czy drugą linię, ale też dlatego, że akurat przekaz o Łozińskim, o jego „Holdingu i reszcie. Jak zostać bogatym w biednym państwie” jest – dla mnie – najmniej pociągający. Zapewne dlatego, że nazbyt dobrze znam z innych źródeł, z życia po prostu istotę i konkretne przypadki ludzko-społecznego zła, cynizmu, świństwa i szalbierstwa lukrowanego pohukiwaniem o demokracji i wolności i mało co może mnie zachęcić do czytania o tym w innym, tu w literackim, opakowaniu. Mało co i mało kto, nawet Jentys, nawet jej zachęcenie, że „bogactwo analiz, diagnoz, ocen zawartych w powieści Łozińskiego jest wielkie i do tego pomnożone przez bogactwo idiomów, metafor, symboli, porównań, aforyzmów, zwrotów obiegowych oraz tytułów niezliczonych utworów literackich, którymi pisarz ironista (i autoironista) inkrustuje (bo wszystko już zostało powiedziane, „zadeptane”…) swoją narrację – gwałtowną, rwącą, ostrą, to znów grząską, zawiłą, a bywa, że łagodną, poetycką.”. Chociaż być może nie powinienem odpaść od Łozińskiego po „Scenach myśliwskich z Dolnego Śląska” czy po „Statku na Hel” i nie powinienem czuć się nasyconym, tym bardziej, że w „Holdingu…” Łoziński przykłada siebie, swój warsztat, charakterystyczną dla siebie pazerność na język do innych czasów. Piszę o tym, aby znaleźć usprawiedliwienie dla póżniejszego, choćby za czas jakiś sięgnięcia po Łozińskiego, jak nazywa Jentys w podtytule swego tekstu „fenomenologię kapitalizmu III RP.”
Warto, korzystając z przekrojowej prezentacji twórczości Eustachego Rylskiego podnieść jeszcze jeden walor pisarstwa Jentys. Autorka „Argonautów naszych czasów” umie lekkim ruchem ręki, swobodnym gestem pióra wychwycić i pokazać (dobrze owo pokazanie czy pokazywanie dokumentując) wątki i problemy przenikające wszystkie książki omawianego autora, pokazując autora bardziej jako twórcę rozwiązującego swoją literaturą to, co go w kondycji człowieka interesuje, porusza, szarpie jak obcość, obojętność wynikająca z braku zakorzenienia (tu w prozie Ryskiego), niż autora konkretnych książek, choć przecież mówienie o tym pierwszym realizuje Jentys przez wnikliwą lekturę tych drugich. I kolejną wartość wyprawy Jentys po złote runo prozy znajduję w tym, co skądinąd – jak pisałem przy frazie o Łozińskim – mnie nuży, że ta wyprawa po argonautów i z nimi po krainie czy do kraju n a s z y c h c z a s o w jest próbą literackiej odpowiedzi na wyzwanie i problemy, które nas otaczają, które dzieją się t u i t e r a z. Czekamy przecież na literaturę, która nie ucieka od dzisiejszej rzeczywistości, która się z nią mierzy, odważnie mierzy, opisując, interpretując, tłumacząc. Czekamy na literaturę, która – to jest, powinien być silny przekaz płynący z pisarstwa Jentys – j e s t, która i s t n i e j e, choć trzeba się dopiero po nią wybrać, trzeba ją odszukać, trzeba podjąć wyprawę. Jentys argonautując pokazuje, że są autorzy, którzy wgryźli się w nasz trudny, bo dynamiczny i w wielu płaszczyznach niewątpliwie przełomowy czas. Dzięki autorce, nawet jeszcze przed sięgnięciem po autorów, których omawia, zostajemy nakierowani na obraz współczesności, drapieżnej, w wielu miejscach wulgarnej i gnijącej, brudnej ludzkim brudem, odstręczającej, w której są i funkcjonują, w której żyją ci zwyczajni-wielcy, może żyją to za dużo powiedziane, zdaje się powtarzać Jentys za swoimi bohaterami, Drzeżdżnem, Bednarskim, Piłatem i innymi, może raczej próbują przetrwać dzięki zwróceniu się w przeciwną stronę niż dominujący biegun współczesnego świata. Zatem przemiany, których doświadczamy, czas przemian nie pozostawiający żadnego elementu, żadnego fragmentu społecznego życia poza swoim zainteresowaniem i oddziaływaniem nie pozostawia także a może nie pozostawia tym samym (bo idzie tu o nieubłaganą logikę współczesnej totalności, w której, jak chcą fizycy, ruch skrzydeł motyla w Azji może wywołać kataklizm w innych częściach globu) żadnej struny naszej duszy, naszego wewnętrznego świata naszego ja, a nie tylko dalszego i bliższego otoczenia bez wpływu, bez oddziaływania, bez zmiany. To jest podstawowy dylemat bohaterów wszystkich omawianych przez Marię Jentys książek, dylemat, którego rozwiązania jedni szukają zatracając się w rzeczywistości, jaka jest, akceptując ją w pełni by tym łatwiej w niej się odnaleźć (tak czyni bohater „Holdingu” Łozińskiego), przetrwać, gdy inni idą ku światłu, samopoznaniu, oniryczności (Krystyna Sakowicz) szukając gruntu, oparcia w czymś nierzeczywistym, a przecież tak realnym (jak bohater Malickiego). W świetle tych ustaleń – mam nadzieję, że trafnie oddaję przekaz Marii Jentys – tym bardziej wciągający do gry z czytelnikiem o literackie czytanie całości jest tekst o powieści Leszka Szarugi: Jentys rysuje panoramę współczesności, gobelin rozpięty na wiele lat, na pokolenia (Krystyna Sakowicz, Marcin Sienkiewicz, Zyta Rudzka czy Piotr Ciemion mogą być wnukami Orłosia czy Drzeżdżona) ciągle uzupełniając tak jego osnowę, jak i pojawiające się nowe wątki. A Szaruga pozostanie wyzwaniem nie tylko dlatego, że dotychczas był krytykiem, eseistą, poetą i dopiero teraz (z małym wyjątkiem drugoobiegowego „Pudła” z 1981) wychylił się ku prozie, ale przede wszystkim dlatego – przygotuj się, czytelniku! – że Jentys śmiało pisze o pokrewieństwie omawianego „Zdjęcia” z „Czarodziejską górą” Tomasza Manna, a to już stawia sprawę na ostrzu noża przeto konieczną do zweryfikowania.
Janusz Anderman jest najlepszym przykładem „odkopywania” autora, nawet gdy – jak w tym wypadku – trzeba go odkopać spod własnej twórczości, bo „ po roku 1980 zszedł na macowe pisarstwa doraźnie politycznego, pozbawionego nieporównanej językowej finezji pierwszych utworów (…)” (s.95). Idąc dalej szczególnie gorąco polecam tekst o Tadeuszu Siejaku, który jest – przynajmniej dla mnie – tekstem o Marii Jentys właśnie, tekstem expresis verbis o jej pasji szukania nawet, gdy wymaga to benedyktyńskiej pracy: „Zdałam sobie od razu sprawę, że aby powieść przeczytać, trzeba ją najpierw – przepisać. Zabrałam część zeszytów, zobligowałam do pomocy Zofię (żonę Niejaka – przyp. A.W.) Postanowiłyśmy razem przepisać tyle, ile się tylko da.” (s. 112) Potwierdza to moją tezę o ocalaniu przez odgrzebywanie, odgruzowywanie, tezę o niewyobrażalnym stanie (stopniu) zapoznania (zapomnienia) skoro do literatury z ostatnich lat trzeba się dokopywać, trzeba być argonautą, trzeba robić wyprawę i to wyprawę ratunkową!: „Niebawem miałam gotowy do druku spory fragment „Kulturysty”, mnie więcej 60 stron rękopisu. Zaniosłam go do „Twórczości” – został przyjęty entuzjastycznie przez redaktora Jerzego Lisowskiego wydrukowany bardzo prędko, już w numerze 1 z 2002 roku. (…) Czułam się szczęśliwa i już pewna, że nie poprzestanę na tym, że pójdę dalej. Wkrótce kolejny kawałek „kulturysty” ukazał się w numerze 4 lubelskiego „Akcentu” z roku 2002, a następny w gdańskiej gazecie literackiej „Migotania, przejaśnienia” (nr 3 z 2003). Redakcja prasy kulturalnej na pośmiertne objawienie się głośnego w latach osiemdziesiątych pisarza-inżyniera była dość obojętna. Niewątpliwe wydarzenie literackie zostało zauważone zaledwie przez kilka czasopism, m.in. przez krakowską „Dekadę Literacką”. Niemniej Tadeusz Siejak przemówił zza grobu, dopuszczony do głosu przez czasopisma zdecydowane bronić zagrożonej wartości.” (s. 113). Słuchając głosu samej autorki możesz najlepiej, czytelniku, ocenić co, po co i z jaką pasją Maria Jentys robi w swej organicznej pracy nad literaturą. Organicznej pracy ratującej wiele i wielu z tej literatury przed niechybną śmiercią, jaką dla książki, dla pisarza jest zapomnienie, jak ratunkiem dla samego Niejaka, „jego sposobem obrony przed śmiercią” – jak pisze Jentys – stała się powieść „Tam, dołem płynie rzeka”, o której tu mówimy.
„Argonauci…” ocalają w wielu aspektów. Po pierwsze ocalają autorów i to w podwójny sensie: dla czytelnika i dla nich samych. Zobaczmy, co o Bernardzie Nowaku pisze Jentys: „Napisał więc pisarz (…) książkę, którą m u s i a l napisać, aby scalić – a więc i ocalić – samego siebie, pociętego na kawałki, podzielonego między różne epoki i miejsca.’ (s. 123) . Po wtóre ocalają „świat nie przedstawiony”. Po trzecie ocalają sens pisania, dla którego czas współczesny nie zostawił zbyt wiele miejsca, jeśli w ogóle jakieś miejsce zostawił. Miejsce to raczej trzeba tworzyć, stwarzać, budować. Mówiłem już wiele o obrazie świata współczesnego, który dzięki Jentys i wywoływanych niczym duchy (tak bywają nieistniejący!) przez nią autorów. A teraz trzeba dodać, pogłębiając ten obraz, Krystynę Sakowicz (już ją wymieniałem). W kilku esejach na jej temat – tytuł każdego rozdziału poświęconego każdemu autorowi uzupełnia Jentys o dodatek „o’ po którym idzie imię i nazwisko, co uprzytamnia nam, że najpierw idzie o „całych autorów” potem o ich książki – więc w kilku esejach na jej (Sakowicz) temat, choćby w tekście o „Scenach miłosnych, scenach miłosnych” odbywamy podróż w stany świadomości („Odmienne stany świadomości”), które od razu łączą mi się z podejściem do siebie w świecie i jego językową prezentacją jaką znajduję u Krzysztofa Gąsiorowskiego. Kiedy czytam u Sakowicz: „Chaos nierozróżnialnych stanów ducha nagle znika, zmienia się w ból, jakby w ból, w niebezpieczeństwo Kobiety suną, ze mną i przede mną. Boli mnie coś. Boli mnie ból? Czy na pewno w moim ciele? Uwijają się wokoło mnie, jedna podobna do drugiej, i zapewniają, że tak, że tak: to wszystko we mnie.” (s. 134) doskonale widzę to w rozpisaniu na wersy wiersza. Potwierdzeniem, że to niezupełnie ślepy trop mogą być słowa samej Sakowicz: „W roku 1976 napisałam kilkanaście wierszy (…). Później pisałam następne (…). Z czasem moje wiersze stawały się długie i coraz mniej zamknięte, aż zauważyłam, że jeden z nich jest opowiadaniem.” (s. 136) nie idzie mi jednak o mniej lub bardziej zaskakujące zestawianie nazwisk, co o pokazywanie poezji i prozy jako dwóch „stron” języka mocującego się z naszym (tu autorów: Sakowicz i Gąsiorowskiego) wnętrzem tak rozpiętym na całość doświadczania świata, że sama prezentacja tego doświadczania – jak zauważa Jentys – wywołuje nieporozumienie informacyjne, a nawet prowadzi do „pytań kwestionujących pisarską poczytalność autorki” (to o reakcjach na „Sceny miłosne, sceny miłosne”). Los autorów starych (Gąsiorowski) czy znacznie młodszych (Sakowicz), którzy posiedli język, nasz wspólny przecież język na swoją poetycką czy prozatorską własność (!) okupiony bywa niezrozumieniem, odbijaniem się od „powierzchni” tak gęstego języka. (Zaiste, rozwodnioną papkę spod znaku pop-literatury polecaną przez top-listy zdawać by się mogło szanujących się gazet („Rzeczpospolita”, „Gazeta Wyborcza”) łatwiej przełknąć i strawić. W ten sposób ci, którzy mogą najwięcej, propagują literaturę, którą nazywam literaturą braku oporu (nie miejsce na głębsze wyjaśnianie tego, o co w tym chodzi) Zbiorowi 7 tekstów o Krystynie Sakowicz można tylko wytknąć, że ostatni jest właściwie powtórzeniem partii tekstu pojawiających się w poprzednich, co sprawia wrażenie, że pierwotnie publikowane były osobno i wtedy „powtórzenie” nie jest nawet powtórzeniem; ale można też potraktować je jako podsumowanie bardzo udanej całości. Jeśli już jestem przy uwagach tej natury tj. dotyczących tego, co nazwałbym uchybieniami, to zastanawiam się – docierając do tekstu „Człowiek tragikomiczny” o Marku Ławrynowiczu – nad sposobem doboru omawianych autorów, bo chociaż jestem w stanie (a jakie mam wyjście?) zaakceptować przychylność Jentys dla Ławrynowicza, to nijak mi on nie pasuje do „całej półki autorów”, chyba tylko tak, że na regale są tez półki najniższe. Gdzieś w tej okolicy regału znajduję także miejsce dla Aleksandra Jurewicza pozostając z całym zrozumieniem dla jego tułaczego losu znajdującego odzwierciedlenie w losach przywołanych bohaterów, ale i z całym dystansem do prozy, dla której sama Jentys znajduje ciepłe słowa raczej ze względu na treść, problematykę, trudne przeżycia przesiedleńcze, bo nie ma – prócz wzmianki, że „przyroda jak z Mickiewiczowskich ballad i romansów” – żadnych stricte literackich zachęceń.
„Argonauci naszych czasów” dają także możliwość przyglądania się naszej rzeczywistości z dystansu. O pisarzu-repatriancie pisałem przed chwilą. Dołącza do nich Wacław Holewiński „Drogą do Putte”. Wierny dotąd – jak pisze Jentys – pisarsko Polsce, szuka dystansu, by spojrzeć na samego siebie, dystansu, o który tutaj na miejscu trudno, którego bez literackiej podróży być może by nie znalazł., tak jak i Janusz Rudnicki. Ten ostatni już z trwałego – jako emigrant anno domini 1983 – dystansu, co przynosi czytelnikowi dodatkowy efekt czytania Rudnickiego przed i po emigracji. Jentys trafnie i ciekawie wychwytuje wpływ p e r s e k t y w y o s a d z e n i a na to, co się pisze. Tak jak Włodzimierz Kowalewski ze swym pisarskim genem emigrowania, Kowalewski, który ma do dyspozycji Ziemię Wiecznych Emigrantów, jak można nazwać Warmię i Mazury, której los nie oszczędza historycznej zawieruchy przekładającej się na ludzkie lęki nawet teraz w zadawałoby się sprzyjającym czasie jednoczącej się Europy. Kowalewski dopisuje się do doświadczeń, także literackich pokolenia Erwina Kruka. Pokolenia mijają, emocje wprost przeciwnie. Odkrywanie i dystans wskazują na rzecz fundamentalną, że każde miejsce jest dwoma miejscami, jest podwójne, bo widziane z zewnątrz i z wewnątrz – to dwa różne miejsca. Dlatego przestrzegam czytelnika, bo Jentys tego nie czyni (nie musi, nie należy to do jej stylu i obowiązków, które sama na siebie nakłada wierna literaturze), że Wrocław i Warszawa z powieści Piotra Siemiona n i e d l a w s z y s t k i c h i s t n i e j ą, ale dzięki tej podwójności autor daje nam szansę przynajmniej posmakowania, czym jest moje i Twoje miasto dla tych z zewnątrz.
Olga Tokarczuk prowadzi nas w głąb głębi, bo jej „Podróż ludzi księgi” sama będąc, jak zauważa Jentys, „czarującą baśnią o poszukiwaniu Absolutu” odwołuje się chcąc nie chcąc, choć raczej zupełnie świadomie, do toposu znaczonego właśnie Księgami, wszystkimi Świętymi Księgami ludzkości; Biblią, Koranem, Torą. Przypomnijmy w tym miejscu, że wszyscy bez wyjątku zwalczający się wyznawcy którejś z religii nawet dla swoich śmiertelnych wrogów mieli ten rodzaj szacunku, że nazywali ich Ludźmi Księgi, nie swojej, nie naszej, ale jednak Księgi i w znaczniej mniejszym poważaniu, w pogardzie mieli niewierzących. Mówiąc brutalnie: robiło to dla nich różnicę, nawet, gdy była to różnica najczęściej w zabijaniu.. Jest też w „Podróży ludzi księgi” piękna parabola naszych ludzkich perypetii ze słowem, z językiem, tym piękniejsza, że upostaciowiona w osobie niemowy Gauche’a. (Używam tej postaci i tego wątku, gdy mówię ze studentami o języku przy okazji omawiania zjawiska komunikacji). Na marginesie: dobrze, że „Szafę” Tokarczuk czytałem później niż „Podróż…”, choć obie już wtedy funkcjonowały na rynku, bo po ledwie „Szafie” po „Podróż…” bym już nie sięgnął (ledwie robi różnicę), jak i nie sięgam po „inne tokarczuki” np. ostatnią „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Są ciekawsze książki i ciekawsi autorzy, chociaż uznaję za bardzo zasadne, że Oldze Tokarczuk Maria Jentys poświęciła podrozdziałów, 9 tekstów. Oczywiście nie dlatego, że ja uznaję za zasadne, tylko że Jentys, że Tokarczuk – ja jestem tu mniej niż trzeci do wartościowania i do wybrzydzania. Także dlatego, że pisarstwo, a i sam tytuł, Olgi Tokarczuk od razu przypomniał mi Mallarme’go z jego stwierdzeniem, że „świat istnieje po to, aby skończyć się księgą”.. To mi do życia wystarcza.
Tak jak Tokarczuk kieruje w stronę Księgi, a może nawet więzi na jej Kartach, tak Zyta Rudzka zawiesza człowieka (Księgi ?) nad otchłanią m i e d z y. Otchłań m i ę d z y dotyczy wprost i bezpośrednio braku zakorzenienia. Jednym z jego przejawów jest – na co zwraca uwagę Jentys – poetycki język z dominacją metafory, symboli, znaków, obrazów wykonujący wszak robotę na wskroś powieściową. Opowiadanie poezją to pociągający wynalazek, gdy odebrana zostaje nam prosta dosłowność patrzenia na twórczość Rudzkiej jako na prozę poetycką (zostawmy to Gałczyńskiemu i jego „Kronice Olsztyńskiej”). Mariusz Sieniewicz, kolejny argonauta promowany prze Jentys, promowany jak najbardziej zasłużenie tak dużo już zrobił, że… jeszcze więcej ma przed sobą! Pochwały, których Maria Jentys (i nie tylko ona) mu nie szczędzi są mi o tyle bliskie, że mam w swoim archiwum naszą (moją i Pana Mariusza) korespondencję, gdy jeszcze znany był bardziej jako redaktor naczelny „Portretu” niż z własnych dokonań literackich. To oczywiście niewiele ma wspólnego z argonautyką, z Jentysowym odkrywaniem, ale wydaje mi się o tyle ważne, a nawet fundamentalnie ważne!, że krew, pot i łzy zarządzania, administrowania, wiązania końca z końcem działań literackich młodzi podejmują niechętnie, chociaż można znaleźć pozytywne przykłady (wydawnictwo „Nowy Świat” czy kwartalnik „Red”). Dwie ostatnie postaci, które – wreszcie, bo tej odpowiedzi szukałem od początku – uzasadniają część podtytułu omawianej książki zawartą w nawiasie. Postaci Ewy Stachniak i Zygmunta Krzyżanowskiego oddają całe skomplikowanie losów naszej literatury a tak naprawdę losów naszej tożsamości. Krzyżanowski , którego „umiłowanie zmysłowości i transcendencji, ironii i groteski zbliża do Bułhakowa, Nabokova, Pasternaka’ (s. 347), Polak piszący w Rosji po polsku, któremu „przyszło rozkwitnąć i zmarnieć w Moskwie” (Moskwie. 345) i Stachowiak, Polka znajdująca po 1981 swoje życiowe miejsce w wielokulturowej Kanadzie, tam poszukująca poprzez literaturę swojej odpowiedzi na pytanie „skąd jestem?”. Stachowiak szuka odpowiedzi na polskie pytanie i udziela jej przed wszystkim sobie (powiedziałem kiedyś – i chyba trafnie – że każde pisanie najpierw przede wszystkim jest pisaniem o sobie a przynajmniej wielce o-sobistym), ale i dociekliwym Kanadyjczykom pisząc swoje książki po angielsku, bo w ogóle swoją przygodę ze słowem pisanym zaczęła dopiero tam, nie tu. Krzyżanowski i Stachowiak stanowią wcale nie symboliczną klamrę geograficzno-czasową poszukiwań Jentys, klamrę od Rosji Krzyżanowskiego po Kanadę Stachiwiak, od Krzyżanowskiego wychylającego się do nas jeszcze z XIX wieku (rocznik 1887) po Stachwiak debiutującą w roku 2000.
Efekt tytułowego wysiłku Marii Jentys to omówienie 22 autorów i ich (łącznie) około 80 książek. Czyta się „Argonautów naszych czasów. O prozie polskiej (i nie polskiej)” jednym tchem (chyba, że chce się zatrzymać (ja się zatrzymuję) dla dwóch walorów pisarstwa Jentys, które szczególnie cenię: literackiego smaku i dociekliwości. faktograficznej. Oba zdają się pochodzić z jakże różnych porządków, gdy tymczasem Jentys łączy je perfekcyjnie. To samo trzeba powiedzieć o kolejnej czarodziejskiej podwójności warsztatu pisarskiego Marii Jentys, idzie mi o s t r e s z c z a n i e: Jentys potrafi przekazać pełnię fabuły w kilku ledwie zdaniach, często w kilku słowach (!), dzięki jej opowieści znamy c a ł ą fabułę a jednocześnie – by użyć sformułowania właściwego dla kryminałów – oczywiście nie dowiadujemy się „kto zabił”. Jentys nie wyjawia nam tego, co tak trafnie nazwał Ortega y Gasset, że „najważniejszą właściwością jabłka jest ta, którą poznajemy zabrawszy się do jedzenia”. To właśnie cała Jentys: zabiera nas na wyprawę po złote runo literatury, po czym mówi – dalej płyń sam. No to płyń, Czytelniku.
(Maria Jentys, „Argonauci naszych czasów. O literaturze polskiej (i nie polskiej)”, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2009, ss.372)