Panie Bohdanie,
ponieważ mój tekst “Literatura na szubienicy” spotkał się – w prywatnych rozmowach – z zarzutem, z którym się nie zgadzam, takim mianowicie, że autor tekstu jakby żył na wyspie: nie ma kontekstu i otoczenia sytuacji i autorów, o których mówię. Oczywiście nie jest to prawdą, prawdą jest natomiast, że nie w każdym tekście należy “zaczynać od Adama i Ewy”. Na dowód tego, że kontekst mnie zajmuje pokazuję swoją reakcję na książkę Siedleckiej i na reakcje tej książki dotyczące. Myślę, że to wyprostuje i uzupełni całość i pozwoli mi już nie zajmować się tematem-bumerangiem, że będę mógł skupić się na szczegółach literatury.
Andrzej Wołosewicz
Odszyfrowanie kryptonimu “Liryka”
Najpierw obejrzałem książkę Joanny Siedleckiej (Prószyński i S-ka S.A., Warszawa 2008) w telewizji, reklama (?), zajawka czy coś takiego, a może nawet dłuższy program, z którego widziałem jednak tylko urywki. Potem dopadła mnie ona w wynurzeniach jednego z „bohaterów”, który do przyjaciół i znajomych rozesłał prywatną informację rzucającą – jego zdaniem – inne światło niż obraz przedstawiony u Siedleckiej.
(Nie podaję, kto, ponieważ odwołuję się tu do prywatnej korespondencji, a tej nie zwykłem ujawniać bez zgody obu korespondujących stron, a o zgodę nie występowałem, bo nie ma ona (ta korespondencja) wiele wspólnego z tym, co chcę napisać). A trzeci ogląd miałem z fragmentów o Agnieszce Osieckiej drukowanych w „Gazecie Polskiej”. Trzy (bardzo) zróżnicowane podejścia – jak na jedną książkę to sporo. I wreszcie czytam samą książkę. Czytam z zaciekawieniem, bo to moja „pierwsza Siedlecka”. Od poprzednich odpadałem, bo mnie najnormalniej nudziły. Wolałem wracać po raz enty do Herberta (znacznie wyżej cenię „Poetę, czyli człowieka zwielokrotnionego. Szkice o Zbigniewie Herbercie” Bohdana Urbankowskiego), Gombrowicza czy Witkacego niż czytać o nich. Zachwytów nad Kosińskim nie podzielałem nigdy, a że to nieciekawa postać wiedziałem i bez Siedleckiej. „Obławę” bardziej przejrzałem niż przeczytałem, może wrócę. W każdym razie „Kryptonim „Lirykę”” mogę traktować jako mój wobec Joanny Siedleckiej prawdziwy czytelniczy debiut.
Jestem po pierwszych stronach, po pierwszych dwóch obrabianych przez esbecję postaciach: Słonimskim i Dygacie. To, co dla mnie najciekawsze to wcale nie fakt donosów. Siedlecka – oddając to, co jej należne w podejmowanych wysiłkach – nie odkrywa niczego zaskakującego. Literaci byli „od zawsze” pieszczochami komunistycznej władzy, pieszczochami, którym pozwala się na wiele, ale nie na wszystko. Co więcej, literaci na pasku władzy podlegali równolegle z nią różnym fluktuacjom („odwilżom”, „ociepleniom”, „nabieraniu ludzkiej twarzy” itd.). To władza „najmowała” Barańczaka, Zagajewskiego, Kornhausera do posługiwania przy swojej „czerwonej mszy” (patrz „Czerwona msza” Bohdana Urbankowskiego, 1995), którzy – na pewnym etapie – robili za, według terminologii Włodzimierza Ilijcza, pożytecznych idiotów i władza ich potem postponowała, odrzucała, tępiła. Szymborska podpisuje w 1976 roku list przeciw zmianom w Konstytucji, a wcześniej wpisuje się w nagonkę na prześladowanych krakowskich księży i sławi w wierszu konstytucję bierutowską. Bierutowska konstytucja lepsza była od tej późniejszej?. Przypominam o tym nie dla samego przypominania, lecz dla przypomnienia, że władza w PRL-u zawsze zajmowała się środowiskami twórczymi. Wpisane to było w jej ścisłą kontrolę tzw. nadbudowy, różne tylko bywały formy tego zajmowania się, balansujące między kijem a marchewką, między batem a paszą. Dlatego oczywistością jest, że do tego zajmowania się potrzebni byli donosiciele, dobrowolni lub przymuszeni, toteż Siedlecka niczym nie zaskakuje (i sądzę, że nie chce), bo że wtyczki są wszędzie wiedziałem jako student II-giej połowy lat 70-tych. i później także. Siedlecka więc nie otwiera puszki Pandory, ale chwała jej, że uzmysławia tym, którzy twierdzą „że się samo donosiło”, iż donosili konkretni ludzie: Andrzej Kuśniewicz, Eugeniusz Kabatc, Andrzej Zaniewski, Wacław Sadkowski Roman Waschko i inni. To dobrze dla higieny kultury. Dla higieny właśnie, nie będę przecież inaczej czytał dwóch doskonałych tomików poetyckich z ostatnich lat znajomego, o którym wspominałem, albo dokonywał re-lektury tekstów Mętraka, inaczej słuchał archiwalnych audycji muzycznych Romana Waschko czy inaczej czytał i słuchał tekstów Agnieszki Osieckiej, bo „się pokajała za obietnicę paszportu”, tak jak nie czytam Barańczaka czy Zagajewskiego przez wcześniejsze wiersze, które podobały się władzy. Książka Siedleckiej ma dla mnie większą wartość nie w przypisaniu konkretnym literatom funkcji TW (tajnego współpracownika), KO (kontaktu operacyjnego) czy Konsultanta, ale w odkrywaniu wzajemnych opinii, nazwijmy je opiniami prywatnymi, jakie przy kawiarnianych stolikach czy w prywatnych mieszkaniach wypowiadali Jedni Wielcy o Drugich. To jest skarbnica wiedzy pozostawiona zwykle dziennikom lub pamięci bezpośrednich interlokutorów i do nich ograniczona. A tu proszę bardzo, wiem, co myślał i mówił Słonimski, Dygat czy Tyrmand o Kisielewskim, Konwickim, Iwaszkiewiczu, Andrzejewskim.
W przedmowie autorka deklaruje, że nie chciała „nikogo osądzać, ferować wyroków, raczej zrozumieć, co jest takiego w człowieku, że potrafi donosić? Jaki jest mechanizm zdrady?”. Powiem szczerze, że to najnudniejszy wątek książki. Żadnego zrozumienia mechanizmu zdrady, jego jakowej analizy nie uświadczysz ani wobec tych, których personalia są znane, ani wobec tych, których autorce nie udało się rozszyfrować, np. „Tatry”. Jeżeli zapowiedź autorki potraktować poważnie (choć dla mnie raczej to bufor obronny: zamiar „nie osądzania, nie ferowania wyroków” pozwala „wypiąć się” na ujadanie, które zapewne tu i tam się rozlegnie), to klapa na całej linii. Ale ta klapa mnie nie rozczarowuje, bo, jako rzekłem, nie wziąłem tego zamiaru poważnie; to nie zamiar, to wybieg. Mogę jednak podpowiedzieć Siedleckiej, co takiego jest w człowieku, że donosi, jaki jest mechanizm zdrady. To – zindywidualizowane – wygodnictwo, uległość, strach czasem zwykła mamona lub dobrze „wyresorowane” sumienie pozwalają być na pasku władzy dłuższym czy krótszym, ale pasku. Dziwię się tylko, że pracując etatowo w „itd.” i w „Kulturze” w latach 1975-1981 autorka tego nie wie. Myślę, ze jeśli idzie o mechanizm zdrady, psychologiczny mechanizm, można było go lepiej naświetlić wykorzystując rozmowy z nielicznymi – według słów autorki – którzy się na nie zgodzili i dołączyć ich ew. odpór, wyjaśnienia, obronę (zapewne merytorycznie i moralnie fałszywe, ale psychologicznie prawdziwe, co więcej, odsłaniające ew. zmiany postaw) – na pewno w świetle zbadanych i przytaczanych przez Siedlecką faktów i dokumentów dałoby to lepszą realizację jej zamiaru, jeśli – powtarzam swoje wątpliwości – o taki zamiar chodziło. Ze spraw drobniejszych trzeba wspomnieć o braku redakcji merytorycznej (naukowej?) przez co nie znajdziemy nigdzie wyjaśnienia, że natolińczycy czy puławianie to partyjne frakcje – każdy czytelnik to wie? Myślę, że to zbyt optymistyczne założenie.
Dlatego największą wartością poznawczą książki są prywatne portrety psychologiczne tych, których obserwowano, na których donoszono. Nasze obrzydzenie do takich metod nie zmieni już historii, ale zapiski donosicieli a już szczególnie wypisy z nagrań skoro są, są naprawdę świetnym materiałem poznawczym! Świadomość, że ów „materiał poznawczy” służył złym celom i złym ludziom jest świadomością, do której nie jest mi – a chyba nikomu – potrzebna Joanna Siedlecka, ale jako kwerendarz i pas transmisyjny bezcennych w tym względzie materiałów bezpieki pozostaje nieoceniona. A jak jeszcze czyniąc zadość prawdzie naszej brudnej historii – a im historia słowa bardziej ciemna i krwawa, tym silniej warto przy niej stać – czyta się książkę drugi raz, ograniczając się wtedy do pasjonujących wypowiedzi, słów, ocen, szlagwortów, bon motów rzucanych przez tuzów naszej literatury, to można znaleźć w „Kryptonimie „Liryka”” literacko-poznawcze zadowolenie
Ze spraw czasowo nam zupełnie bliskich i dotyczących bieżącego życia wokół literatury myślę o takiej wartości książki Joanny Siedleckiej – nie wiem, czy do końca zamierzonej – jak ta wynikająca z przytoczonego przykładu, jak to na pogrzeb Kuśniewicza nie wybrał się ZLeP (bo mówiąc kolokwialnie – ich olał), co oczywiście wykorzystało SPP wybierając się oficjalnie i gremialnie, a Prezydent Wałęsa odznaczył „zasłużonego” Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.. I co teraz, mam myśleć, że całe SPP to sieroty po Kuśniewiczu? Piszę o tym, aby uzmysłowić sobie i innym tak szybko ferującym wyroki, że trzeba patrzeć na ludzi, że sama przynależność do ZLP czy SPP nie czyni z nikogo łachudry ani anioła. Można powiedzieć, że książki Joanny Siedleckiej (poza niniejszą także „Obława”) pozwalają sparafrazować znane powiedzenie nie chwal dnia przed zachodem a męża przed śmiercią na: nie chwal dnia przed zachodem a pisarza przed kwerendą w archiwach IPN-u. Dlatego – poza pytaniami, które Autorka stawia na początku książki, a które dotyczą psychologii donosu, psychologii donosicieli – istotniejsze są pytania, które, dzięki Joannie Siedleckiej, można i należy postawić sobie samym i całemu środowisku literackiemu/intelektualnemu:
- Co (z)robić teraz z naszą literaturą? (poza dyskusją pozostawiam kwestie, na które odpowiadać będzie każdy sam sobie: podawać czy nie podawać ręki i komu? Zależnie od stopnia „skurwienia”? Czy jest ono stopniowalne?),
- Jakie zastosować sankcje wobec tych, którzy – mimo ewidentnych dowodów – idą w zaparte, a nie są osobami prywatnymi (którym, pamiętając o ich wyczynach, można by dać spokój) tzn. piastują jakieś funkcje w literaturze (z wyboru czy nadania)?
- Czy „reflektor Siedleckiej” doświetlając nieznaną dotąd „twarz literatury” obliguje do innego czytania samej literatury? A przynajmniej do ostrożniejszego?
- Jak patrzeć na tych, których i u Siedleckiej pełno: nie ewidentnych TW, ale chętnie informujących a nie werbowanych oficjalnie ze względu na partyjną legitymację (choć i od tego były wyjątki)? I czy można patrzeć na nich nie zerkając – choćby ukradkiem – na tych, którzy byli w partyjnych mediach/kulturze/literaturze na normalnych jawnych etatach, a teraz są „poza wszelkim podejrzeniem’? Czy aby poza wszelkim podejrzeniem? Czy nie dokonali zwykłej ucieczki do przodu sytuując się w awangardzie opozycji a w ich życiorysach, także oficjalnych, ani śladu partyjnej przynależności? Kto bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem?
Postscriptum.
Chyba pierwszy rzucę ja. Dlaczego? Już po napisaniu tekstu miałem dwa ciekawe doświadczenia. Spotkałem W.S., który oczywiście mnie ani zna, ani kojarzy z czymkolwiek, a już na pewno nie wie – bo skąd?, ja się wszak nie chwaliłem – że jestem świeżo kolekturze książki Joanny Siedleckiej. Patrzyłem… i miałem wrażenie jakby jednak trochę „uciekał wzrokiem” przed zebranymi. Zrobię eksperyment i przyniosę kiedyś przy okazji Siedlecką wykładając na stół jak gdyby nigdy nic…
Drugie doświadczenie dotyczy ew. „sankcji” a jest związane z tekstem, na który trafiłem i którego fragment przytoczę: „Zwłaszcza poruszyły moje sumienie następujące słowa redaktora Michnika: Najniebezpieczniejsza choroba postkomunizmu to choroba na własną niewinność. Bo wtedy nigdy nie szukamy żadnej winy ani odpowiedzialności w sobie, tylko na zewnątrz. W krajach postkomunistycznej Europy dla mnie najgorsze jest to przerzucanie całej odpowiedzialności na innych. Ja jestem niewinny, inny jest winien”. To jest tekst jednego z negatywnych bohaterów książki Siedleckiej – na pewno pochodzący sprzed 2003 roku – więc „mleko się jeszcze wtedy nie rozlało”. Ciągnijmy dalej: tekst ma tytuł „Jestem winny”. Nie zawiera przyznania się do tego, do czego autor przyznał się „po Siedleckiej” tj. do pracy dla SB, ale trochę w nim „przecieków sumienia” (?) jest: „Boję się osądzać. Bo ja czuję się winny. Winny tego, że przez wiele lat tak daleko mi było do jakiejkolwiek woli zmian, że zbyt oportunistycznie funkcjonowałem w dawnym systemie, że mój wkład w pozytywne przemiany polityczne był bez wątpienia żaden. Oczywiście, mógłbym się namiętnie tłumaczyć. Ale komu i po co? Moich win nikt nie zmyje (podkreśl. – A.W.), a i ja sam nie chcę się dziś wyrzekać tego ogromnego krytycyzmu wobec rzeczywistości ostatnich lat, jaki mam. Przede wszystkim jednak odpowiada mi teza przypomniana przez Michnika: nie można rzucać kamieniem w innych, skoro samemu nie jest się bez winy. Dlatego z taką niepewnością, często kacem moralnym toczę czasami swoje prasowe awantury, wypisuję swoje polemiki, ataki ad personam, wiodę fechtunki jak ten. Dręczy mnie wątpliwość: czy mam prawo? Czy akurat ja mogę?” Dobre pytanie, jak mawiał niejaki Maleszka…
I jeszcze jeden, ostatni już fragment, który podkreśla to, co sam mówiłem, tzn. podkreśla kłopot z „nawróconymi”, którzy są teraz bardzo prawi, ale mają dziwnie skrócone i dziurawe życiorysy, jakby urodzili się nie wczoraj, lecz dziś a najlepiej jutro; oto rzeczony Fragment: „Krew jednak zalewa, gdy widzi się świętoszków i etosowców, którzy ongiś byli bardziej czerwoni niż ja.”.
Przytoczyłem te fakty i cytaty, bo pokazują całe zagmatwanie, z jakim będziemy jeszcze długo mieli do czynienia, dopóki dopóty wszyscy razem nie znikniemy ze sceny, bo nie mam złudzeń, że „wszystkie maleszki” przeproszą i zejdą w prywatność, co – dla mnie osobiście – by wystarczyło; ale, dla jasności, nie roszczę sobie tu żadnego prawa do „bycia przepraszanym”, bo nie błąkałem się w onym czasie „w liryce”, nie mogłem więc być potencjalnym nawet celem donosów. Jestem co najwyżej zbiorowym poszkodowanym, bo szkodzono mojej kulturze, kulturze mojego kraju, czasu się jednak nie cofnie, ale można odkrywać jego mętne meandry. Dobrze, że Siedlecka to czyni i akurat w nią proponuję „maleszkom” i ich obrońcom nie rzucać kamieniem, bo skoro już „się donosiło” a nie da się „od nosić”, to może warto przynajmniej „od-pokutować” a nie wdawać się w polemiki nawet, gdy uważa się, że dostało się od Siedleckiej solidne lanie a zasłużyło ledwie na klapsa. Joanna Siedlecka nie jest poza krytyką, dlatego warto wytykać jej błędy, np. rzeczowe (jak zrobił to Antek Pawlak w klasycznym tekście „Siedlecka, córka Kłodzińskiej”, „Migotania, przejaśnienia” nr 2(23)/2009), jeśli ktoś takowe znajdzie, czy spierać się o ew. nad-interpretacje, ale nie warto jej „zabijać”, bo przynosi złe wieści. Jak ktoś się babrał w gó…. i miał nadzieję, że zostało doszczętnie rozdeptane albo porządnie przyschło, nie powinien mieć pretensji do Siedleckiej, że po rozgrzebaniu jednak śmierdzi. Jeśli rzeczywiście chcemy wietrzyć, otwórzmy IPN.