Andrzej Wołosewicz kontra Janusz Termer o Kuncewiczu

0
287

Andrzej Wołosewicz kontra Janusz Termer o Kuncewiczu

Andrzej Wołosewicz

Łyżka dziegciu w beczce miodu.

 

Nie do końca zgadzam się z peanami na cześć Piotra Kuncewicza wygłoszanymi tu i ówdzie, choćby przez Janusza Termera pod koniec jego tekstu „Literatura polska według Piotra Kuncewicza”. Chcę pokazać „dziury” kuncewiczowego myślenia na przykładzie  ”Legendy Europy” (MUZA S.A., Warszawa 2005), książki wyróżnionej tytułem Warszawskiej Premiery Literackiej października owego roku. „Legenda Europy” jest książką złą, a książką złą jest dlatego, że jest książką słabą a słabą jest na własne życzenie, dokładniej: na życzenie autora. Autor zareagował (jak pisze w rozpoczynającym książkę rozdziale „Racje Legendy”) na odbiorczą potrzebę i postanowił sprostać czytelniczemu oczekiwaniu na „zupełnie inny rodzaj argumentacji, odwołujący się nie tylko do kieszeni” (s.7).

Idzie o argumentację uruchomioną w momencie naszego wchodzenia do Unii Europejskiej. Kuncewicz nie akceptuje ani koncepcji „wejście za dopłaty” ani argumentów przeciwników integracji, argumentów martyrologiczno-religijno-narodowych (lęk przed wykorzenieniem itd.) i szuka głębszych uzasadnień niż te sytuujące się między – mówiąc symbolicznie i nie w mojej retoryce – zaściankiem a giełdą. Wolno mu. Ale już w zarysowaniu swego zamiaru popełnia, moim zdaniem, niewybaczalny grzech pompatyczności, bo jak inaczej odebrać słowa: „Trzeba spróbować napisać książkę, jakiej dotąd nie było. Nie tylko w Polsce. Ja przynajmniej dotąd takiej nie czytałem, chociaż jej poszczególne tezy były oczywiście obecne u wielu, bardzo wielu autorów” (s.9). O czym  ma być ta ogólnoświatowa nowość? O tym „co może stanowić wspólne dobro i na jaki dorobek wśród milionów różnych i sprzecznych okoliczności można się powoływać. Co nas wszystkich może łączyć, a co rozdzielać. O czym trzeba pamiętać za wszelką cenę, a co sobie trzeba wzajemnie wybaczyć. Co powinno być dla nas wszystkich święte, a co można uznać za drugorzędne.” (s.9) Zamiar imponujący, bo całościowy: nic, co mogłoby być istotne dla wspólnej Europy nie zostanie pominięte. Popatrzmy na realizację.

 

Najpierw otrzymujemy definicję Europy: „Europę definiuję jako świadomość własnej europejskości”. (s. 10). To mi przypomina studenckie dywagacje, gdyśmy odkryli, że profesorowi Ożarowskiemu w jego dobroci i spolegliwości wystarczało, gdy podejmując kolejne kroki redukcji fenomenologicznej dochodziliśmy do stwierdzenia, że istotą np. stołu przy którym odbywał się egzamin jest… stołowość. Co jest, Czytelniku, istotą krzesła? Pewnie poradziłeś sobie bez problemu. Takie samo uczucie podejrzliwości żywię wobec sprawności świadomości autora „Legendy Europy” odkrywającej, że Europa to świadomość europejskości. A dalej jest jeszcze gorzej, np. gdy Kuncewicz stwierdza, iż uświadomił sobie, że apogeum Europy przypadło na wiek XIX, choć w wielu miejscach podkreśla, że jedno, o co w dociekaniu prawdy najtrudniej, to jednoznaczność. Znam takich, którzy klarowniej i na podstawie mocniejszych argumentów „apogeumują” inne stulecia. Ale idźmy dalej. Kuncewicz podkreśla, że „Legenda Europy” „splata się z najdziwniej połączonych wątków”. (s.87) Istotnie, ale ich nagromadzenie powoduje, że otrzymujemy, niestety, herbatę trzeciego parzenia! Pobieżny i powierzchowny ich opis niczego nie rozjaśnia, nie uczy, nie sygnalizuje.

Kilka przykładów. W analizie narodzin i wpływów chrześcijaństwa nic nowego, nic interesującego, powtarzanie utartych i znanych stwierdzeń i tropów, np. o relacjach Karola Wielkiego z papieżem, czy kalkowanych prawie jak z marksizmu ocen Średniowiecza. A na dodatek wstawki typu: „Nawet dzisiaj ojciec Rydzyk z armią radiosłuchaczy nie sforsowałby tej fortyfikacji” (s.75) przy okazji interesującej skądinąd opowieści o architektonicznych fortyfikacjach watykańskich ułatwiających i obronę i ew. ucieczkę. Doprawdy, nie trzeba lubić Rydzyka albo i nie lubić, aby wyczuwać, że wprowadzanie go do „Legendy Europy”, a jeśli już (?!), to w taki sposób i w takim wymiarze, niewiele wyedukuje Europejczyka. Ani o kościele, ani o chrześcijaństwie. Już lepiej poczytać choćby „”Szkice o kulturze średniowiecznej” Christophera Dawsona. Choć to ledwie szkice…. Eros, mit, legenda  Don Juana (patrz rozdział „Archetypy i autorytety”) – już lepiej przeczytać znaczniej krótszy esej Alberta Camus „Don Juan” z jego „Mitu Syzyfa. Dlaczego posiłkuję się takimi kontr-przykładami? Powiesz, Czytelniku, że zawsze można wskazać na jakieś inne źródło, czyimś zdaniem lepsze. To prawda, ale czynię to niejako z woli samego Kuncewicza, skoro mówi on o książce jakiej jeszcze nie było,  a porusza tam kwestie w sposób znacznie płytszy niż w książkach, które już były. To po co? Jeśli po to, jak sygnalizuje na początku, aby dać Europejczykowi, a nade wszystko Polakowi-Europejczykowi „duchowy niezbędnik Europejczyka” (s. 13), to jako taki nie spełnia on podstawowej normy klarowności i przejrzystości, jest bowiem pisany podług autorskiego, bliżej niesprecyzowanego modus operandi. Na promocji książki podczas Targów Książki w 2005r. prowadzący spotkanie Krzysztof Gąsiorowski próbował wybrnąć z tego kłopotu sugerując właśnie jakowąś spójność narracyjną, ale… zresztą, zajrzyj do książki, Czytelniku. W „Legendzie Europy” nie znajdziesz ani jasnego wątku, ani osnowy – mówię tu o zawartości i sposobie jego przekazu, a nie o autorskich deklaracjach tego, o czym książka będzie.

Dalej. Niewątpliwą słabością książki Kuncewicza jest brak wniosków z rozległej (być może aż nazbyt) penetracji tematów, postaci, zagadnień. Weźmy dla przykładu rozdział „Nieśmiertelne stereotypy” będący zgrabnym ujęciem różnorakich naszych europejskich „wyższości”, od religijnych, poprzez kulturowe, do cywilizacyjnych. Rozdział ten autor kończy frazą: „Dla odmiany przekonanie o własnej wyższości może mieć wielkie znaczenie, jeśli kto zrobi wszystko albo bardzo dużo, żeby do takiej opinii o sobie dorosnąć. Stąd mądrzej jest kogoś chwalić niż potępiać – a odnosi się to chyba także do całych narodów.” Pierwsze zdanie tego zakończenia ma swoją moc, ale nagle stonowaną (niepotrzebnie!) przez drugie, które jako wniosek, jest raczej wnioseczkiem. Zresztą takich niewykorzystanych przez Kuncewicza możliwości wpływu na Europejczyka jest w książce więcej. O to przede wszystkim mam do autora pretensje! Skoro chce dotrzeć do podstaw europejskiego patriotyzmu (s. 15), skoro zastanawia się, „jaki użytek zrobiła Europa ze wspólnego dla całego świata dziedzictwa snów, marzeń, wzorów i ostrzeżeń.”, to koniecznym było wykazać więcej, znacznie więcej zdecydowania, odwagi, nawet kosztem ew. polemik i oporów, a może właśnie dla nich, by lepiej w ogniu sporów budować wspólne. Dobrym przykładem takiej postawy była przed kilku laty „Etyka ponowoczesna” Zygmunta Baumana. Ona też o Europie, nie ze wszystkim z Baumanem trzeba się zgadzać, ale jest z czym polemizować!

Weźmy dla przykładu wątek obcych, związany głównie (choć nie wyłącznie) z religią. Idzie o wyznawców islamu w Europie. Te sygnały, te kuncewiczowe napomknięcia, nic z nich nie wynika. Ani nie są zestawieniem liczb, faktów, tendencji, ani nie stanowią przekonującego dowodu autorskiej myśli na ten temat. Nijak się ma ona np. do książki Kłodkowskiego „Wojna światów? O iluzji wartości uniwersalnych” (Znak, Kraków 2002, na marginesie: Kłodkowski wydał kolejną książkę kontynuującą i pogłębiającą te wątki). A jest to problem. I do analizy, i do oceny, i do choćby porządnego eseistycznego oglądu.

Teraz o sposobie myślenia samego Kuncewicza. Dobrym jego przykładem są dywagacje następujące: „Jedna reguła powtarza się nieznużenie: zawsze zawinił nasz przeciwnik. Jeśli na nas jeszcze nie napadł, to my go uprzedzimy w ramach jakże sprawiedliwej „wojny prewencyjnej”. Tak słusznej jak koncepcja „biernego palenia”, w myśl której trzeba prześladować palących za rzekome krzywdy wyrządzane niepalącym, jakby nie istniała na świecie wentylacja czy po prostu okna.” (s.60). No właśnie, reguła obarczania przeciwnika za cokolwiek i za wszystko jest jak najbardziej prawdziwa i operacyjnie do wywodów przydatna, ale już jej egzemplifikacja w oparciu o palących i niepalących wykłada intelektualnie całość, bo – nie wchodząc w szkodliwość bądź nie samego palenia (od czegoś lub zestawu czegoś w końcu się umrze) – idzie nie o wentylację lub okna, idzie o smak: tak jak wybierając się w przestrzeń publiczną, na spotkanie, raczej unikamy cebuli czy czosnku. Nie dlatego że szkodzą, wręcz przeciwnie, zdrowe są ponoć niesłychanie, ale po prostu śmierdzą. Tak samo z papierosami (znam palaczy, którzy sami tego smrodu nie lubią).

Innym przykładem delikatnie mówiąc niedointerpretowania jest Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, którą Kuncewicz uważa za ważną, a ostatnie dwa wieki istnienia Europy za dwóchsetletnią walkę o ich realizację. W porządku, tylko dlaczego nie ma śladu takiego o niej myślenia, które uruchomił na początku minionego wieku Ortega y Gasset. Chodzi o wyraźną nierównowagę praw i obowiązków – zwraca na to uwagę nawet Maria Janion („Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś?”, Wydawnictwo SIC!, Warszawa 1996), piszę nawet, bo trudno profesor Janion wrzucić do „prawicowego worka”, co krytykom wszelkich powinności zawsze jakoś rozwiązuje sprawę. Jeśli Europa ma mieć swoją legendę, to czy nie wszyscy ją budujemy? Jeśli czegoś nam – moim zdaniem – brakuje we wspólnocie myślenia, to głębszego rozważenia tej wyraźnej dysproporcji, tego druzgocącego jak walec połączenia demokracji z masowością: „Masowy odbiorca kultury jest wszak wytworem demokracji. Zdawali sobie już z tego sprawę myśliciele XIX-wieczni, i tacy, którzy akcentowali nieuchronność i nieodwracalność demokratyzacji współczesnego społeczeństwa na równi z lękiem przed masą zagrażającą tradycji i kulturze niszczycielską siłą egalitaryzmu” (to Maria Janion właśnie).

I ostatni przykład. Na stronie 67 znajduję: „Głęboka jest studnia przeszłości” – pisał Tomasz Mann. Prawdę powiedziawszy, nie ma ona w ogóle dna.” Dobrze, ale dla kogo jest ta fraza? Jeśli dla Europejczyka, któremu chce się przekazać „duchowy niezbędnik”, to może warto – choć w całej „Legendzie Europy” autor zrezygnował z przypisów – dodać choćby w samym tekście, że jest to początek „Józefa i jego braci” tegoż autora. A jeśli „Legenda Europy” jest dla bardziej wyrobionego, to autorska uwaga o studni bez dna, jest plagiatem myślowym, gdyż następne po zacytowanym zdanie książki Tomasza Manna brzmi: „Czy nie należałoby jej nazwać bezdenną?” Przecież autor musi je znać! Ostatni przykład pokazuje kłopot bardziej podstawowy: dla kogo jest ta książka? Dla wszystkich? Nie ma wszystkich! Pamiętam słynny spór, gdy komuniści chwalili się, że mają kulturę dla wszystkich, a oponenci ze zgniłego zachodu mówili: a my dla każdego. Ten smak, ta różnica….

Podsumowując. „Legenda Europy” padła ofiarą „wszystkizmu”. Jeśli Kuncewicz chciał powiedzieć o wszystkim, albo przynajmniej stosunkowo dużo, to właśnie otrzymaliśmy ową herbatę trzeciego parzenia. Tak to jest, gdy nie zdecydujemy się na zasadę lepiej mniej, ale lepiej. Jeśli autor pyta: „jaki użytek zrobiła Europa ze wspólnego dla całego świata dziedzictwa snów, marzeń, wzorców i ostrzeżeń” (s.217), to ja nie widzę w „Legendzie Europy” autorskiej odpowiedzi na własne pytanie! Bawienie się znanymi wątkami w nie wnoszący nic nowego sposób przez ponad 300 stron książki niczego tu nie ratuje. Jeśli zajrzymy na czwartą stronę okładki i przeczytamy, że autor studiował polonistykę, filozofię, historię sztuki i orientalistykę, to doprawdy mogliśmy oczekiwać czegoś więcej.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko