Ryszard Tomczyk – Przyśpieszony proces zapominania

0
351

Ryszard Tomczyk

Przyśpieszony proces zapominania

Filip Wrocławski, 2004Zgodnie z kierunkiem myślenia, który ujawniłem w felietonie o frustracjach współczesnego felietonisty literackiego, nie mogę beztrosko przejść do  uczestnictwa w dyskusjach „miarodajnych”, tzn. zaprzątających uwagę wszystkich. Np. zabrać się  do szturmowania pisaniny Jarosława M. Rymkiewicza, tak wspaniale przecież nauczającej ucieleśnionego w Samuelu Zborowskim nieśmiertelnego i najświętszego ducha tradycyjnej  polskiej Anarchii, ani – także podaję dla przykładu – zastanawiać się z wieloma innymi nad fenomenem Kapuścińskiego zali jako „non-fiction” jest biały, zali czarny, W znacznej mierze utwierdza mnie inicjatywa lokalnego, a znanego wszystkim elblążanom znakomitego współredaktora elbląskiej Vectry, prezentera gawęd-felietonów o przeszłości miasta i zapoznawanych już śladach jego ciekawej a niekiedy i pięknej przeszłości Ostatnio ks. Andrzej Kilanowski – bo o nim mówię – rozpoczął realizację cyklu poświęconego już twórcom elbląskim, rozpoczynając od przedstawicieli pokolenia, które ledwie co przeminęło, przemknęło na naszych oczach.

Chodzi o twórców, pionierów miasta po r. 1945, już zmarłych albo i dożywających swych ostatnich dni. Z uwagą wysłuchałem programu poświęconemu znanemu rzeźbiarzowi Julianowi Leńcowi  (uczeń X. Dunikowskiego), a to stąd, że zawsze interesował mnie fenomen artysty opuszczającego Elbląg wskutek rozlicznych poróżnień z miastem i środowiskiem. Również dlatego, że sam kilkakrotnie miałem możliwość rozmawiania z  artystą i pociągania go za język. Chyba też nieprzypadkowo w rozdziale wstępnym książki pt. Nie samym chlebem nie pozwoliłem sobie na niepamięć o epizodzie obdarowania „śrebełkiem” z Desy wizytującego w r. 1999  Jana Pawła (przez środowiskową Radę Regionalną AWS), podczas gdy w Elblągu czynna była, stanowiąca chlubę miasta, wystawa artysty przeżywającego ostatnie swe lata (zm. 2000 r.). W związku z tym żurzyłem się, bo i jakże było zbyć to milczeniem: Jestem pewien, że gdyby przewodniczący Solidarności chadzał na wernisaże elbląskich artystów, to być może zaświtałoby mu, że prace Leńca ze względu na poziom artystyczny godne są zbiorów watykańskich i że byłby to jakiś honor dla elbląskiego środowiska twórczego. Co więcej – dominujący w tej wystawie, a charakterystyczny dla artysty temat sportu wspaniale konweniowałby z elbląskimi refleksjami papieża na temat sportu i kultury fizycznej wywodzącej się przecież z greckiego antyku oraz z wyrażonymi podczas spotkania  reminiscencjami Karola Wojtyły z jego udziału w niegdysiejszych spływach kajakarskich na ziemi elbląskiej. Nie stało się tak, co potwierdziło tylko znamienny dla powojennych obyczajów, trwały dysonans między środowiskami twórczymi Elbląga  a reprezentantami tutejszych tzw. elit.

 

Powroty do ludzi dopiero co nas otaczających, dopiero co sączących z nami wino, względnie herbatę z ziółek, a już pogrzebanych albo po prostu zżytych życiem – przy czym wraz z  odejściem pozostawiających nas nie tylko wśród rozproszonych po sobie pamiątek a nieraz i okruchów własnego ducha,  wpisanego w słowo, rzeźbę, już to szkic na płótnie – ludzi najczęściej nie tylko niedocenionych, ale często w ogóle nieocenionych i niezauważonych,  traktuje się (przynajmniej formalnie) jako rodzaj moralnego obowiązku, spoczywającego na nas żywych. Względy kultury i cywilizacji zalecają pielęgnowanie pamięci nie tylko o wodzach czy geniuszach. Chodzi zaś nie tylko o pielęgnowanie pamięci, ale i o uobecnianie, zużytkowywanie wartości przedwcześnie odstawionych na bok i zakrzyczanych przez jakieś inne, przebojowe i najczęściej jednodniowe.

W rzeczywistości jednak umykamy przed tą uciążliwością pamiętania. Dzisiaj w szczególności. Zjawisko nieprzyzwoicie  galopującej niepamięci zwielokrotnia obecnie geometryczny postęp w rozwoju informacji, zalecający wręcz wyrzucanie ze świadomości i to z dnia na dzień większości tego, co zaledwie wczoraj zapisaliśmy w swych szarych komórkach. Zresztą o różnych aspektach procesu a niekiedy i procederu zapominania  – np. w polityce – można by nieskończenie.

O nie tylko świąteczną, rytualną pamięć dla środowiskowych, tzn. elbląskich powojennych autorów – słowiarzy upominano się  wielokrotnie. Kiedyś nawet podjąłem się przy współpracy ze znanym poetą i dziennikarzem Januszem Ryszkowskim opracowania książki pt. Elbląg literacki (wyd. Elbląg, 2000 r.) Między innymi postaraliśmy się tam zestawić indeks autorów elbląskich (pisarze, dziennikarze) którzy złączyli swe losy z miastem po r. 1945. Rzecz nie pretendowała do roli kompendium w tym zakresie tematycznym, stanowiła zestawienie różnorodnych materiałów, bo i  tekstów monograficzno-historycznych, i wspomnień, i ujęć publicystycznych, i tekstów autorskich i wreszcie wzmiankowanego indeksu nazwisk. Była jednak pierwszą po kilkudziesięciu latach publikacją obejmującą całokształt twórczości lokalnej w tym zakresie.

Z ustalonych zestawień wynikało, że liczba  autorów, którzy uobecnili się w Elblągu przed r. 2000 sięgała 55 osób z tym, że odnotowywano  poza ludźmi o ambicjach literackich autorów silniej związanych z dziennikarstwem lub po prostu historyków. Dodajmy też, że liczba ta jest w opracowaniu ogromnie zaniżona, gdyż  w indeksie nie uwzględniono wszystkich dziennikarzy pracujących w pismach lokalnych czy elbląskich mutacjach pism ponadśrodowiskowych ani też popularyzatorów czy badaczy historii. Zadanie uporządkowania i poszerzenia wiedzy w tym zakresie spoczywa na inicjatorach i autorach kolejnego całościowego opracowania.

W okresie minionych w środowisku elbląskim ujawniło się w okresie ostatnich 10 – 15 lat  ok. 35 autorów dotąd nieznanych (poeci, prozaicy, dramaturgowie, eseiści, publicyści, nie mówiąc już o historykach i popularyzatorach historii – acz nie zaliczanych przecież do literatów), dysponujących nierzadko kilkoma już osobnymi publikacjami. Chcę poświęcić kilka słów tym elbląskim autorom, których nie ma już wśród żyjących, a co do których mam pewność, że zasługują na znacznie więcej niż westchnienie zaduszkowe. Myślę, że należałoby to zrobić w stosunku do chyba najznakomitszego elbląskiego słowiarza powojennego – Staszka Filipowicza z Dzierzgonia (zm.  w 1996 r.), Rajmunda Scholza ( † 1988), Romana Sulimy-Gillowa († 1999), Józefa Nikodema  Murzynowskiego († 1992),  Stanisławy i Andrzeja Doleckich oraz żyjącej, sędziwej Jadwigi Wichrackiej (aktualnie zamieszkałej w Ciechanowie). O większości z nich wielokrotnie pisałem na łamach pisma krajowych i lokalnych, m.in. także w trzech kolejnych zbiorach moich recenzji.

Niestety i tym razem, iż lista wynosi aż 7 osób, nie będę mógł wyjść poza uwagi ograniczone, by nie rzec – zdawkowe. Zacznę od Filipowicza, tym bardziej, że był to i jako poeta, i jako prozaik, autorem już za życia i to w wolnej już Polsce dość gderliwie traktowany przez osobników postkomunistycznych elit w Elblągu. Znaczna część jego publikacji, zwłaszcza prozatorskich zawierała gorzki i podszyty groteską rozrachunek z peerelem, który w latach pięćdziesiątych zafundował młodemu jeszcze chłopcu, uczniowi szkoły licealnej na Wybrzeżu ponad dwa lata odsiadki za „próbę obalenia świetlanego ustroju”, czym też  wyposażył przyszłego pisarza w całe pokłady alergii na przemoc właściwą strukturom systemu totalitarnego. Z tego też np. powodu  odmówiono mu pomocy na sfinansowanie ostatniej (wydana już pośmiertnie) książki poetyckiej w Elbląskim Towarzystwie Kulturalnym, okupowanym w połowie lat dziewięćdziesiątych  przez byłych towarzyszy z PZPR.

Najcenniejszą częścią spuścizny Filipowicza jest liryka osobista. Jej logice i prostocie a zarazem obrazowości i emocjonalności zawdzięcza ta poezja  trwałą nośność oraz siłę oddziaływania. Poczynając od tomiku debiutanckiego pt. Buty z podłogą (1981), poprzez książki poetyckie – Lot i kara, Po amputacji, Blues na cztery ręce, Zamiast antyfony, Etiudy wileńskie do ostatniego, wzmiankowanego już cyklu wierszy pt. Razem dotykamy ciemności (wyd. 1998) – twórczość ta znajduje się w nieprzerwanym rozrachunku ze światem niosącym egzystencjalny (i nie tylko) ból, cierpienie, jak i też radość. Były też wyrazem niezłomnego przekonania, że ocalenie przed skończonością i mrokami istnienia tkwi w poetyckim słowie, w ruchu kreującej wyobraźni, w geście poety walczącego o wolny wybór, usiłującego opowiadać Niesłyszalne rozwiązywać śmieszne zagadki śmierci. Słowo poetyckie Filipowicza ma ciężar równoważny twórczości najznamienitszych reprezentantów polskiej poezji współczesnej.

Szczególną wagę ma tomik wydany pośmiertnie. Razem dotykamy ciemności – jest głęboko ludzkim aktem przytomnego rozstawania się z życiem i światem  (przewlekła choroba) oraz oswajania ze śmiercią. Równocześnie wspaniałym i wynalazczym artystycznie zużytkowaniem sytuacji człowieka żegnającego się z pełnią cierpienia, ale i urody skończonością. W tym też sensie – zwycięstwem artysty i sztuki nad tym, co przemijające i znikome. O prawdzie psychologicznej i artystycznej cyklu oraz z ogromną przemawiającej głębi przesłań zdecydował autentyczny dramat postawionego w obliczu śmierci. Stąd zarówno ekspresja odzywającego się w tych utworach krzyku rozpaczy, jak i wynikającego z poczucia niemocy i beznadziejności oraz więzi z naturą otwierania się ku ciszy Stąd dążenie do oswojenia tej ciszy w sobie po wnętrze kamienia.

Zupełnie odmienny świat stanowi eksplodująca dopiero w jesienną porę życia twórczość prozatorska Rajmunda Scholza. Jego proza pamiętnikarska oraz narracja nowelistyczna wysnuły się z nieprzerwanych barwnych , snutych pięknym językiem o nalotach kresowo-szlagońskich. Przy sposobności muszę powiedzieć, że w Elblągu właśnie proza pamiętnikarska bije na głowę inne dziedziny twórczości, a to pewnie stąd, że przez bardzo długi okres czasu twórczość ta znajdowała się jakby pod blokadą założoną przez lokalne władze – dodajmy – nader ostrożne przy podejmowaniu inicjatyw, które mogłyby uwolnić lokalną twórczość memuarową, a to stąd, że pionierzy i w ogóle ludzie, którzy ściągnęli tu z różnych stron kraju i świata, mogli mieć i – o czym  już wiadomo – mieli  do wspominania w materiach tzw. „niezbyt oficjalnych”. Stąd twórczość pisarska  wielu elblążan albo zaczyna się np. poezją a kończy wspomnieniami, albo też zaczyna memuarami, by później przejść w poezję i w ogóle literaturę. W każdym razie służby minionych czasów nie traktowały obojętnie tego, o czym tu ktoś pisze i usiłowały raczej powściągać czy odpowiednie „łożyskować” tego rodzaju inklinacje.

Również i Scholzowi – i ze względu na pełne inżynieryjne wykształcenie (inżynier leśnik), i pochodzenie kresowe, i nieukrywane sympatie do legunów, więc i tego kształtu Polski, która skończyła się w r. 1939, i pełen dramatyzmu udział w wojnie, tzn. w wojsku polskim u boku brytyjskich aliantów, i  „podejrzany” powrót do kraju i dla ówczesnych także podejrzane hobby (szeroki ruch opieki w Elblągu nad zwierzętami), i wreszcie „niewyparzony pysk” wobec lokalnych oficjeli – wypominano, że jest on tutaj osobą niemile widzianą. Poznałem go osobiście wówczas, gdy dźwigał już siódmy krzyżyk i byłem na poły zachwycony, na poły zaś zbulwersowany jego pasją gawędziarską. Stąd  padł postulat chwycenia za pióro i ocalenia od niepamięci szczegółów jego bujnego żywota,  niezwykłej wyobraźni, no i wspaniałej kultury słowa. Stoczyłem nawet konflikt z ówczesnym  wrogim mu wiceprezydentem miasta, żądając przyzwolenia na elementarną pomoc w zakresie przepisywania jego rękopisów…

Pękate tomisko z zakresu genealogii rodziny pt. Silva rerum, złożył Rajmund na łonie rodziny. Równocześnie napisał ujętą w formę opowiadań z przeszłości własnej książkę pt. Wojny, lasy, ludzie, którą wydano, gdy czasy co nieco się zmieniły, ze środków Elbląskiego Towarzystwa Kulturalnego w r. 1984. Książka oszałamia i zawsze będzie oszałamiać i bogactwem, barwnością doświadczeń Rajmunda i jako skrupulatnego w swej służbie inżyniera leśnika, i w służbie żołnierskiej, rozpoczętej niezwykle przygodowo, gdyż właśnie jemu przypadło w charakterze przewodnika towarzyszyć generałowi Kazimierzowi Sosnkowskiemu w przeprawie leśnej na Węgry  w r. 1939. Mówię o ogromie realiów związanych z nieustannymi utarczkami – już to z lekceważącymi prawo

leśne przedwojennymi właścicielami latyfundiów, już to z „gruboskórcami” na „urzędziech”, już to z różnymi kacykami czasów PRL. Książka jest też przykładem znakomitego talentu narracyjnego, potoczystości i bogactwa języka, umiejętności budowania sytuacji przy pomocy środków lakonicznych i w ogóle dyscypliny słowa. Czasu czekania na „wysmażenie” książki przez Wydawnictwo Pojezierze Scholz nie marnował. Wyraźnie śpieszył  się. Wróciwszy do złóż zalegających pokładami w pamięci  Napisał 8 opowiadań związanych ze swymi przygodami łowieckimi i pozwolił sobie wysłać je na tematyczny konkurs literacki ogłoszony przez czasopismo Łowiec. Za tekst pt. Huculszczyzna otrzymał II nagrodę pisma. Był  r. 1987. W roku następnym Scholz zmarł. Jeszcze przed śmiercią po przyjacielsku  podarował mi introligatorsko oprawiony egzemplarz maszynopisu (sporządzonego już własnym sumptem) pt. Bohaterom Wielkiej Chwały. Była to anonimowo opracowana  broszura poświęcona obronie i okolicznościom obrony Lwowa w r. 1918. Ile egzemplarzy zawierających prawdę o tamtych wydarzeniach historycznych przesłał autor swoim przyjaciołom, nie wiadomo. Na pewno jeden z nich przesłał popularnemu lwowiakowi, piosenkarzowi i aktorowi Jerzemu Michotkowi, który w swej książce z r. 1989 pt Tylko we Lwowie zredagował cały rozdział na temat broszury i jej „nieznanego” autora – jak pisze tego odważnego, WSPANIAŁEGO CZŁOWIEKA o wielkim i i wiernym sercu. Nie ulega wątpliwości, że był to oczywisty akt patriotycznej konspiracji  Scholza czasów stanu wojennego i  patriotycznego protestu przeciw niemu.

Twórczość memuarowo-wspominkarska stanowi domenę autorów elbląskiego środowiska. Dramatyczne (szczególnie u pionierów) doświadczenia czasów wojny, migracja z różnych stron kraju i świata, konfrontacje własnych ukorzenień i tradycji z pokrętną rzeczywistością po r. 1945,  – wszytko to dostarczało materiałów godnych samego pióra samego Sienkiewicza. Do takich przedsięwzięć należała książka – powieść wspomnieniowa małżonków Stanisławy i Andrzeja Doleckich, pochodzących z Kresów a zamieszkałych k. Nowego Dworu Gdańskiego. Ich Wspomnienia żuławskie, wydane przez „Pojezierze” na zlecenie Elbląskiego Towarzystwa Kulturalnego w 1989 należą do najciekawszych pozycji tego rodzaju, gdyż mocno przemawiają do wyobraźni dramaturgią wydarzeń czasów wojny i gospodarowaniem na ziemiach tzw. „Republiki Żuławskiej”, jak i cieszą talentem, dobrym językiem, nienagannością budowania wręcz sensacyjnych epizodów i tym rodzajem narracyjności, który wręcz domaga się przekładu na obraz filmowy . Recenzujący ją w swoim czasie środowiskowy krytyk Jan J. Kolendo zauważył: I wreszcie bardzo ważna cecha, która ma także wpływ na ocenę tej pracy: mimo niewątpliwych zasług kombatanckich i pionierskich , mimo tragicznej sytuacji osobistej, niebezpieczeństw i doznanych krzywd moralnych, Doleccy nie ustawiają się w pozycji bohaterskiej, tym bardziej osób zgorzkniałych , pokrzywdzonych przez los. Co więcej, przyznają się nawet do słabości, dzięki którym można było przeżyć tamte trudne lata. Nad niepowodzeniami, a nawet tragediami, przechodzą do porządku dziennego, bo wszystkie ich poczynania wyznaczała niezłomna wola przetrwania i przysłowiowy chłopski upór.

Pozycją, która przynosi wręcz dumę środowisku, była sukcesywnie  pisana latami (w miarę kolejnych doświadczeń życiowych i gorzkich przemyśleń) książka wspomnieniowa politruka zakładowego i miejskiego Józefa Murzynowskiego pt. Czasy wojny. Obszerny rozdział tej książki pt. Ruiny i ludzie był zamieszczony w głośnej elbląskiej publikacji zbiorowej pt. …ocalić od zapomnienia (Elbląg 1997). Rzecz zaś czeka na osobne, całościowe wydanie, gdyż na to w pełni zasługuje. Cały zapis jest ogromnie wiarygodnym i wzruszającym, bo szczerym autoportretem człowieka o życiorysie w pełni egzemplifikującym konterfekt człowieka o życiorysie aktywnego i zdążającego za ideami socjalizmu proletariusza. Historia Murzynowskiego to cały bolesny syndrom polskich spraw i losów, z niewolą okupacyjną (wycierpianą właśnie tutaj, w Elblągu), uczestnictwem w odgruzowywaniu i odbudowie największego   zakładu przemysłowego; dalej: entuzjazmem i optymizmem rzucającym go bez reszty w odmęty działactwa partyjnego i „politrukostwa”. Zdążają wreszcie  za tym straszliwe rozczarowania i frustracje spowodowane kolejnymi katastrofami w życiu „ukochanej partii”, doświadczenia klęski i gorycze „zmarnowanego życia”. Pisany przez dziesiątki lat pamiętnik Murzynowskiego, początkowo bezwiednie,  w końcu również i z wolą autora daje bardziej wiarygodne świadectwo doświadczeniom człowieka PRL-u niż niejeden dzisiejszy podręcznik – nie przestając przy tym być wypowiedzią do najgłębszej autodemaskacji szczerą, jak i rachunkiem wystawionym owym czasom. Rzecz również w tym, że tekst, miejscami o narracji wręcz powieściowej jest opracowana językiem w pełni funkcjonalnym, sprawnym, czystym, wolnym od chropowatości i w ogóle nienagannym. Niemal, że nie ma w środowisku elbląskim autora pogardzającego tym gatunkiem. Teksty te (biorąc pod uwagę również dłuższe szkice wspomnieniowe) sięgają setki, wśród nich zaś nie brak opracowań zaćmiewających tzw. literackością czy rozległością materii. Wśród najciekawszych znajduję ksiązki wspomnieniowe gen. Nieczui-Ostrowskiego, ks. Inf. M. Józefczyka, I. Kubaś z Tolkmicka, Adelajdy Chlebickiej – Jeż, Lucyny Kukomskiej oraz wielu, wielu innych. Nie ma edycji Konkursu Literackiego Fundacji w Elblągu, na którą rokrocznie nie wpływałyby tego rodzaju książki. Jest rzeczą aż nadto oczywistą, że gatunek ten ze wszystkimi jego odmianami tak szeroko w Elblągu uprawiany zasługuje od wielu już lat na solidną i poważną monografię. Z wieloma tekstami tego rodzaju od lat mierzą się ambitniejsze elbląskie pisma i niektórzy wydawcy, najczęściej poprzestając na drukowaniu fragmentów. Powyższe dotyczy również nieżyjącego od 10 lar Romana Gillowa, który z racji długotrwałej służby w środowiskowym dziennikarstwie i losów pełnych dramaturgii niejedno miał do „wywleczenia na papier”, co i czynił. Ale nazwisko to przywołuję z innego powodu. Otóż Gillow miał ambicje, gdy inni w Elblągu tego jeszcze nie robili, i gdy same władze skłonne były z dystansem, a nawet pogardą traktować tradycje miasta, uosobione w legendach, mitach i opowieściach – nurzać się w tych materiałach. Jako dziennikarz ustawicznie zabawiał się publikowaniem swych opracowań miejscowej prasie i popularyzowaniem w ten sposób tradycji miasta. To znów osobny i ogromnie popularny gatunek środowiskowej twórczości usposobionych literacko środowiskowych historyków, nierzadko amatorów. Opracowane przez Gillowa teksty z pogranicza legend i opowieści, związanych z dziejami i pradziejami Elbląga, złożyły się na najciekawszą i w ogóle z gustem wydaną książkę pt. Na szlaku legend ziemi elbląskiej, Elbląg 1997. Nic dziwnego, że przede wszystkim z niej (choć źródła – jak wiadomo sięgają historyka niemieckiego Satori-Neumanna) korzystają odbiorcy poszukujący tyleż wiarygodnego, co i spełniającego pod względem literackim kryteria gatunku.

Jadwiga Wichracka to jeden z tragicznych, niezwykłych i tajemniczych wręcz fenomenów pisarskich twórczości środowiskowej w Elblągu, choć o jakiejkolwiek przynależności pisarki do środowiska –  poza faktem, że przez kilkadziesiąt lat w Elblągu mieszkała, raczej stroniąc od przyjaciół i w ogóle ludzi a narzucając się wyłącznie decydentom ze swoimi utworami i swoją osobowością – i nie podobna tu mówić. Nieustanna skłonność do mistyfikacji wykształcona jeszcze w czasach burzliwego, niesfornego i pełnego przygód dzieciństwa (z etapem  ścisłej przynależności do taboru cygańskiego włącznie) oraz wojennej młodości zaowocowała i niezwykłą wyobraźnią, i skłonnością do kamuflażu i niewzruszonego indywidualizmu. Wichracka z pewnością przebiła nawet Reymonta uprawianiem fantazjotwórstwa  na temat swego żywota w rozlicznych życiorysach, wielokroć załączanych do podań składanych na ręce urzędników. Dysponowała niewątpliwym talentem literackim, szczególnie w zakresie mniejszych form narracyjnych, choć imała się i wierszy, i składania piosenek, i sztuk teatralnych, i pisania utworów dla dzieci. Często też stylizowała swe utwory na modłę ludową. Od r. 1978 była członkinią sekcji literackiej Stowarzyszenia Twórców Ludowych. Wiele publikowała, aczkolwiek w ogromnym rozproszeniu. Władze kulturalne, jak i tzw. środowisko twórców kultury wyraźnie jej nie doceniały. Żyła nie tylko w odosobnieniu od środowisk, ale i w nieustannym konflikcie z ludźmi lokalnego establishmentu, zaś zapalczywy i trudny charakter bynajmniej nie zjednywał jej przyjaciół. Pod koniec życia wyjechała na stałe do Ciechanowa. Najcenniejsza część jej spuścizny literackiej pozostała w introligatorsko oprawionych – a byłoby tego kilka tysięcy stron – maszynopisach, które w zapomnieniu utkwiły w Bibliotece Elbląskiej.

Osobiście jako redaktor wydawanego pod koniec lat dziewięćdziesiątych magazynu „Jednak Centrum” współpracowałem z sędziwą już pisarką. Pod pseudonimem Kaweckiej drukowała w odcinkach magazynu niezwykłą autobiograficzną powieść pt. „Dama bez nazwiska”. Rzecz w taki sposób brzemienna w niezwykłe przygody dzieciństwa, młodości a zapewne i okresu dojrzalszego, że nie mogła być przy naturalnych licencjach na rzecz fantazji nieprawdziwa, była urokliwa, porywała i wyobraźnią, i realiami i żywą, dynamiczną narracją.  W każdym razie kroiła się na kilka tysięcy stron. Łatwe uleganie nastrojom sprawiło, że autorka w gniewie „zabrała z redakcji swe gałganki i odeszła w siną dal” – myślę, że ze szkodą dla swej muzy.

Do  najciekawszych przedsięwzięć pisarskich J. Wichrackiej należą pozostawione w elbląskich bibliotekach (a może i archiwach Urzędu  Miejskiego) całe tomy opowiadań legendarnych, tematycznie związanych z dziejami i pradziejami Elbląga pod wspólnym tytułem Miastu swojemu – z najciekawszym chyba cyklem  pt. Tajemniczy starzec. Jak się zdaje, ten właśnie zrąb jej twórczości miejscami naprawdę zapiera dech – miejscami zachwyca, choć i miejscami irytuje. Świadczy jednak o wspaniałej wyobraźni autorki, imponuje wynalazczością i oryginalnością fabuł, urodą pomysłów. Niejeden uznany pisarz mógłby tej narracji pozazdrościć pisarce lokalnej, już za życia skazanej  na środowiskowy niebyt i zapomnienie. Szkoda,  że autorka we właściwym czasie nie mogła trafić na mądrych mecenasów i że niekiedy sama nie potrafiła skorzystać z pomocy jej ofiarowywanej. Jej opowieści legendarne są materiałem domagającym się też – przy jakichś niewielkich, życzliwych tekstom poprawkach czy retuszach adiustacyjnych – do zużytkowania np. przez teatr, czy ambitnych narratorów, którzy byliby skłonni do kontynuowania tradycji. Wszak nie brak w literaturze światowej i polskiej twórczego praktykowania tego rodzaju nawiązań czy kontynuacji, ewentualnie jakichś form transkrypcji, że przypomnę np. ”bluszczowatość” praktykowania pisarskiego Słowackiego w stosunku do mistrza Adama.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko