Roman Soroczyński
felieton
Widz z piątego rzędu
Niedawno na łamach „Rzeczpospolitej” (z dn. 18.-19. września 2010 r.) wybitny aktor, Andrzej Łapicki, wyraził zdziwienie, a zarazem radość, że teatr w Polsce cieszy się coraz większym zainteresowaniem widzów. Pan Andrzej stawia tezę, że widzowie „chcą współuczestniczyć, na żywo. … Chcą widzieć sztuczną rzeczywistość, którą twórcy komponują w ich obecności”.
Nie wypada nie zgodzić się z diagnozą znakomitego artysty. Co ciekawe, postawił On ją w czasie, gdy w programach telewizyjnych rządzą seriale, a grający w nich aktorzy opanowali serca i rozumy znacznej liczby widzów.
Sądzę jednak, że nie jest aż tak dobrze. Owszem, jest coraz większa grupa teatromanów, którzy oglądają niemal wszystkie spektakle albo wybierają spektakle według jakiegoś klucza: teatr, autor, reżyser, aktor, rodzaj spektaklu itd.
Niestety, zdecydowaną większość społeczeństwa stanowią właśnie „oglądacze” seriali, którzy nigdy nie splamili się wizytą w teatrze, a jeśli już jakiś teatr miał zaszczyt ich gościć, to musiał prezentować coś z lżejszego repertuaru. Podczas dyskusji ze znajomymi przytaczam anegdotę, którą Piotr Sarzyński zamieścił w artykule „Samuraje i mazgaje” /„Polityka” nr 30 (2411) z dn. 26.07.2003 r./: Podczas Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach „w kierunku wychodzącej z hotelu grupy artystów ruszył potężny tłumek wczasowiczów. Sprawnie wyminął Hanuszkiewicza i Holoubka, obojętnie przecwałował obok Budzisz-Krzyżanowskiej i Nowickiego, nie zwolnił nawet odrobinę przy Treli, otaczając ścisłym kręgiem młodą aktoreczkę grająca drugoplanową rolę w telewizyjnym sitcomie”. Uważam, że ta anegdotka znakomicie odzwierciedla podejście większości naszego społeczeństwa do zawodu aktora.
Ale czy jest to typowe tylko dla zwykłych zjadaczy chleba? Sądzę, że nie. Media też (a może przede wszystkim?) kreują taką rzeczywistość. Żeby nie być gołosłownym, podam tylko jeden przykład z październikowego Święta Drzewa: na Polu Mokotowskim sadzono klony, które mają być ozdobą ścieżki Ryszarda Kapuścińskiego. Na kim skupiła się uwaga dziennikarzy kolorowych pism? Nie na wdowie po znakomitym reportażyście, pani Alicji Kapuścińskiej, nie na laureatach konkursów ekologicznych, lecz na gwiazdce telewizyjnych seriali. Sądzę, że wyznacznikiem dla mediów jest „sprzedawalność”, „oglądalność” czy „słuchalność”. Jeśli jakiś temat spełnia jedno z owych kryteriów, to trzeba o tym pisać, pokazywać i nagłaśniać takie zjawisko. Czyli kwadratura koła! Bo skoro o czymś (o kimś) pisano lub coś (kogoś) pokazano w telewizji, to znaczy, że jest to znaczące, ważne.
Nie chcę jednak skupiać się na tych, którzy „są znani z tego, że są znani”. Dlatego wracam do tego, co napisał pan Andrzej Łapicki. Bo mnie, jako widza, fascynuje możliwość oglądania na żywo efektów pracy aktorów. Podziwiam, że łatwo zapamiętują teksty, że potrafią w stosunkowo krótkim czasie zagrać odmienne role w różnych spektaklach.
Oglądanie gry na żywo daje możliwość obserwowania sytuacji, których nie zawiera żaden scenariusz. Podczas pewnego spektaklu, w którym występowali Zbigniew Zamachowski i Wojciech Malajkat, jednego z tych świetnych aktorów złapała „głupawka” i co najmniej siedem razy zaczynał wypowiadanie tej samej kwestii. Chwilę później cała widownia pokładała się ze śmiechu. W czasie wystawianego w Teatrze Kwadrat spektaklu ”Berek czyli upiór w moherze” rewelacyjna Ewa Kasprzyk i Paweł Małaszyński „przerzucali się” słowami do momentu, kiedy aktor nie zaczął się histerycznie śmiać i musiał zejść ze sceny; wrócił na nią dopiero po pewnym czasie.
Niektóre spektakle oglądam po kilka razy. Oczywiście, daleko mi do mojej Córki, która widziała „Metro” trzydzieści razy. Bo ja tylko dziesięciokrotnie miałem przyjemność podziwiania Krystyny Jandy w monodramie „Shirley Valentine”. Nie muszę dodawać, że za każdym razem pani Krystyna gra inaczej, zawsze potrafi zaakcentować inny fragment spektaklu. Większość osób, z którymi byłem na tej sztuce, mówi, że czuły się tak, jakby prezentowano ich życie. Co najmniej kilka razy śmiech grzęźnie w gardłach widzów, bo natychmiast w ślad za nim idzie poważna refleksja. Wśród wielbicieli znakomitej Aktorki krąży anegdota o psikusie, jaki przygotowali Jej współpracownicy przy okazji dwusetnej prezentacji spektaklu. Podczas jednej ze scen bohaterka przygotowuje jaja sadzone. Jakież było zdziwienie pani Krystyny, gdy okazało się, że w pojemniku były jaja … przepiórcze. Nie mogła opanować śmiechu, a wraz z nią śmiała się cała widownia.
Drugie miejsce w mojej skromnej „klasyfikacji” zajmuje „Kolacja dla głupca”, prezentowana w warszawskim Teatrze ATENEUM. Oglądałem ją wprawdzie tylko cztery razy, ale za to tytułowego, zaproszonego na kolację „Głupca” grało dwóch aktorów: Wojciech Pszoniak i Krzysztof Tyniec. Każdy z nich wyglądał i zachowywał się inaczej, ale obydwaj byli rewelacyjni: Pszoniak sprawiał wrażenie, jakby unosił się nad sceną; Tyniec był dziwacznie pokręcony. Nie muszę chyba dodawać, że do końca spektaklu nie było wiadomo, kto właściwie jest głupcem: zapraszający czy zapraszany?
Większość widzów skupia swoją uwagę na teatrach z dużych miast, zwłaszcza warszawskich i krakowskich. Okazuje się jednak, że i w innych miastach powstają ciekawe spektakle. Często jeżdżę służbowo po naszym pięknym kraju. Korzystam wówczas z okazji, by obejrzeć jakiś spektakl teatralny. Bawi mnie porównywanie różnorodnych interpretacji tego samego utworu. Bardzo podobało mi się „Tango” Mrożka w wykonaniu warszawskich teatrów Współczesnego i Narodowego. Ale zaskoczyła mnie inscenizacja tego utworu w Teatrze Miejskim w Gdyni. Edek, grany przez Marka Kocota, wyglądał i zachowywał się, jak prawdziwy „dresiarz”. Gdybym spotkał tego pana na ulicy, naprawdę uwierzyłbym, że jest on przedstawicielem tej subkultury.
Doskonałą okazją do porównań stają się różnorodne festiwale teatralne. Festiwal Prapremier w Bydgoszczy, Festiwal KONTAKT w Toruniu, Opolskie Konfrontacje Teatralne, Festiwal Dramaturgii Współczesnej „Rzeczywistość przedstawiona” w Zabrzu, Festiwal Komedii TALIA w Tarnowie czy wreszcie Warszawskie Spotkania Teatralne to tylko nieliczne spośród nich. Nie wspominam już o festiwalach teatrów prezentujących repertuar skierowany do dzieci czy o festiwalach teatrów muzycznych bądź operowych.
Chodzę na spektakle teatralne dosyć często. Przynajmniej raz w tygodniu oglądam jakiś spektakl. Zawsze jednak wizyta w teatrze jest dla mnie świętem. Dlatego jeśli nie zakładam garnituru, to staram się być przynajmniej w marynarce i „pod krawatem”. Obserwuję jednak, że pod tym względem świat się zmienia. Nawet do Teatru Wielkiego niektórzy ludzie przychodzą w wyciągniętych swetrach i poszarpanych spodniach. Prawdopodobnie aktorzy nie widzą ze sceny, jak widzowie są ubrani. Być może jest im to obojętne. Jednak wolę pozostać staroświecki i w ten symboliczny sposób okazać im szacunek. Zasługują na to!
Roman Soroczyński
Zapraszamy do komentowania artykułu