Marek Wawrzkiewicz – Sytuacja pisarza, sytuacja książki

0
430

Marek Wawrzkiewicz
Prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich

Sytuacja pisarza, sytuacja książki

 

Piszę o sytuacji książki dziś – we współczesnej Polsce, przeszło dwadzieścia lat po wielkiej transformacji. O sytuacji książki – a zatem o kondycji literatury w ogóle, o warunkach uprawiania zawodu pisarskiego, o edytorstwie, o rozpowszechnieniu i popularyzacji literatury. Z góry zastrzegam, ze moje myślenie obciążone jest swego rodzaju konserwatyzmem: książka jest dla mnie podstawowym dokumentem kulturowym. Nie będę zatem zajmował się literaturą w internecie, czy w telewizjach publicznej i komercyjnych – bo nie ma o czym mówić.

 

Zacznijmy do tego, że kultura polska – od swego zarania – zawsze była kulturą literacką, ergo jej podstawowym nośnikiem była książka. Jaka jest obecnie sytuacja książki – tej, która niesie nowe, współczesne treści jak i tej, która stanowi dziedzictwo narodowe? Określa ją jeden tylko fakt: istnieją narodowe teatry, filharmonie, muzea, galerie, ale nie ma narodowego wydawnictwa. I choćby dlatego można twierdzić, że ranga książki, a zatem i literatury,  w życiu kulturalnym społeczeństwa jest niższa niż innych sztuk.

Od kiedy pamiętam toczyła się w naszym kraju dyskusja na temat czy książka jest dobrem kultury, czy towarem. Nasze czasy definitywnie ten dylemat rozstrzygnęły. I to ma swoje konsekwencje.

Pierwszym ogniwem w procesie powstawania i upublicznienia książki jest pisarz.

Według różnych obliczeń  w Polsce systematycznie i stale zajmuje się literaturą ok.3,5 – 4 tys. osób. Pisarza jednak nie obejmuje tradycyjne pojęcie zawodowości. Zawodowcem jest hydraulik – wszystko jedno czy wyuczony czy przyuczony. Zawodowcem jest rolnik, niezależnie od tego, czy uprawia 5 czy 300 ha. Ich praca jest źródłem ich utrzymania. Gdyby stosować takie kryterium określające profesję, to na miano pisarza, który żyje z pisania książek zasługiwałoby w Polsce ok. 30 osób. Jest może jeszcze jedna kilkudziesięcioosobowa grupa, które żyją z książek, ale także z konsekwencji stałej lub sezonowej mody na swoje nazwiska: uprawiają felietonistykę w czasopismach, odbywają turnee po Polsce i zagranicy, występują  za pieniądze w mediach. Pozostali – niezależnie od poziomu jaki reprezentują – są hobbystami. Z całą pewnością do tego grona należą prawie wszyscy poeci, wszyscy eseiści i krytycy oraz olbrzymia większość prozaików. Po raz pierwszy od czasów niewolnictwa złamano zasadę, że za pracę należy się płaca. Współczesny autor jest szczęśliwy, kiedy wydawca za wydanie książki nie żąda od niego pieniędzy. Pytania o wysokość nakładu, a tym bardziej o wyniki sprzedaży książki zadane wydawcy są kamieniem obrazy i skutkują wilczym biletem z oficyny. Nie istnieją żadne mechanizmy sprawdzenia tych podstawowych danych. Mimo to autorzy i na tych warunkach chcą wydawać książki – ponieważ wierzą w swoje dzieło, mają poczucie misji i nadzieję, że książka jednak nie przejdzie bez echa, że jakoś trafi do społecznego obiegu.

Dane statystyczne pokazują, że w naszych czasach niebotycznie wzrosła ilość tytułów, natomiast radykalnie zmalał łączny nakład wydawanych książek. Książkę może wydać każdy kto dysponuje własnymi środkami, lub kto uzyska dotację – wszystko jedno od kogo. Ukazują się więc książki wybitne, dobre, ale też cała masa zwyczajnej grafomanii. W minionych czasach wydawnictwo swoim logo gwarantowało poziom książki. Dziś efemeryczne oficyny dbające wyłącznie o mizerne dochody wypuszczają produkty kompromitujące. W związku z tym ogólny poziom jest raczej niski, ale nie tylko to decyduje o tym, że statystyczny Polak kupuje rocznie 1,3 książki. Przeciętny nakład książki poetyckiej, eseistycznej czy krytycznej waha się w granicach 300 – 500 egz (przypomnę, że w takim nakładzie wyszły „Ballady i romanse” Mickiewicza), 2000 nakład prozy uchodzi za pokaźny; po nagrodzie Nobla dla Wisławy Szymborskiej sprzedano bodaj ze 50 tys. egz. jej książek, po Nike dla Wiesława Myśliwskiego „Traktat o łuskaniu fasoli” osiągnął podobno 30 tys. Dla blisko 4o. milionowego kraju są to dane wstydliwe.

Literatura żadnego kraju nie składa się wyłącznie z książek wybitnych. Prawdopodobnie, aby takie powstawały musi – jako gleba – istnieć literatura średnia, a może nawet zła: dopiero na tej ściółce wyrastają dzieła wielkie.

Literatura każdego kraju musi mieć pewne punkty odniesienie – musi się równać z literaturami innych krajów. Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, aby w naszych czasach wznawiano dzieła Steinbecka, Faulknera, Hemingway, Tołstoja czy Prousta. W zamian za to mamy zachodnią literaturkę trzeciego rzędu i książki pisarzy, nieznanych we własnych krajach, ale za to modnych u nas.

Jest więc tak: gdyby do naszego wydawcy przyszedł młody autor nazwiskiem Tomasz Mann i przyniósł mu „Czarodziejską górę”, zostałby odprawiony z kwitkiem i motywacja wydawcy: ja tego nie sprzedam. A Czesław Miłosz musiałby na wydanie „Traktatu moralnego” uzyskać dotacje od starosty w Sejnach (bo to najbliżej Litwy). Pewien wybitny wydawca francuski 150 lat temu zauważył: dobra książka jest jak porządna kobieta – nie sprzedaje się.

Z tego, co powiedziałem wyżej mogłoby wynikać, że przyczyn fatalnej sytuacji polskiej książki upatruję w złej woli wydawców. Nic podobnego. Wydawnictwa są przedsiębiorstwami prywatnymi i jako takie nie chcą i nie mogą prowadzić działalności charytatywnej. Muszą zarabiać, a zatem wydawać takie książki, które im przynoszą przynajmniej przyzwoity zysk. Tego zaś zysku nie gwarantuje im tzw. ambitna, czyli niepokupna literatura.  W przypadku szanujących się oficyn może być ona niejako dotowana przez wydawcę pod warunkiem, że zarabia pieniądze na innych, dobrze się sprzedających pozycjach. Istnieje wprawdzie system grantów w teorii możliwych do pozyskania np. z ministerstw, jest on jednak kłopotliwy, sformalizowany, a rezultat starań zawsze niepewny – bo zależy od gustów urzędniczych, od  aktualnych, nierzadko politycznych preferencji, od stopnia zbiurokratyzowania instytucji te granty przyznających.  Renomowane więc oficyny wydają literaturę piękną dla honoru domu, bez nadziei na zarobek, ale za to z ryzykiem uszczuplenia własnego zysku. Minimalizując koszta rezygnują z zatrudniania wysoko wykwalifikowanej kadry redaktorskiej, w związku z czym wiele książek roi się od błędów merytorycznych, stylistycznych, gramatycznych; sztuka korekty odchodzi w zapomnienie. Nie stworzono przez całe lata mechanizmu wspomagającego wydawców mających ambicje artystyczne, nie ma nawet zalążków systemu wspierania twórczości rodzimej. W rezultacie wydawnictwa muszą się stosować do zasad wolnej gry rynkowej.

W tym wszystkim gubi się gdzieś klasyka polska i światowa. Mądrzejsze i zasobniejsze od nas narody wiedzą, że każde nowe pokolenie czytelnicze powinno być zaopatrywane w żelazną porcję dzieł klasycznych, a proces ten musi być systematyczny i mieć priorytet w polityce kulturalnej państwa. Nie słyszałem o ministerialnym programie, który by na dziesięciolecia planował wydania Mickiewicza i poetów baroku, Norwida i Słowackiego, Sienkiewicza i Prusa, Gombrowicza i Witkacego. Nie mówię już o wielkich, niemal nam współczesnych poetach polskich, którzy umarli dwa razy: pierwszy raz fizycznie, drugi – kiedy ich pospiesznie zapomniano. A jest ich legion: Staff, Jastrun, Przyboś, Iwaszkiewicz, Nowak, Harasymowicz… Długo by wyliczać.

Upadek czasopiśmiennictwa kulturalnego powoduje, że nawet światły i cechujący się dobrą wolą czytelnik błądzi w książkowej dżungli. Minimalne nakłady pism z natury rzeczy mających spełniać funkcje opiniotwórcze powodują, że ich wpływ na gusta czytelnicze jest właściwie żaden. Do kogo bowiem dotrze 1000 egz  „Twórczości”, „Odry”, „Dialogu”, czy nieco zasobniejszych „Nowych Książek”? Nie istnieje książka nie odnotowana w „Gazecie Wyborczej” ( a ma ona własna stajnię autorów), telewizja publiczna nią się nie zajmuje, a gadające głowy w kanale „Kultura” przemawiają do bardzo niewielkiej widowni. Jak ma propagować współczesną literaturę misyjna radiowa „Dwójka”, skoro brak jej funduszy na honoraria autorskie i wobec tego przeważnie raczy nas starociami sprzed siedemdziesięciu lat – to znaczy nadaje na  przykład w odcinkach powieści powstałe w okresie, którego nie obejmują już prawa autorskie?

Całkowicie zrujnowany został system rozpowszechniania książki. Nie mówię już o zjawisku rzucającym się w oczy, o różnego rodzaju sklepach, które zastąpiły księgarnie, o żałosnym ubóstwie księgarenek w powiatowych miastach, o tym, że na Rynku Starego Miasta w Warszawie nie ma księgarni i że od lat nie możemy się doprosić władz naszej stolicy, aby powstała tam księgarnia książek niskonakładowych – poezji, eseistyki, ambitnej prozy. Po likwidacji Składnicy Księgarskiej, która przez swoje wielkie, regionalne filie zaopatrywała Domy Książki w całym kraju, powstały prywatne hurtownie książkowe. Powstały, ale większość z nich upadła. Trudny do precyzyjnego opisania system rozpowszechnienia książki wygląda dziś mniej więcej tak: znaczniejsi wydawcy mają zaprzyjaźnione hurtownie, te z kolei sieć związanych z sobą księgarni, te zaś przyjmują w komis prawie wyłącznie ich książki. Tak więc książka trafiająca do Krakowa jest nieobecna w Gdańsku, książka zaś – choćby najbardziej wartościowa – wydana przez niewielkiego edytora jest nieobecna wszędzie. Więcej: asortyment książek w dwóch księgarniach jednego miasta odległych od siebie o 200 może być radykalnie różny, co jest wynikiem swoiście działających sfer wpływów. I jeszcze jeden element: księgarz działający w warunkach bezlitosnej gry rynkowej niechętnie przyjmuje w komis książki tanie (ma z tego niewielki procent) i artystycznie ambitne (bo słabo się sprzedają). Tak więc i tutaj prawdziwa literatura skazana jest na przegraną.

W ostatnich latach zlikwidowano tysiące bibliotek, dramatycznie spadła liczba osób je odwiedzających i liczba wypożyczeń.

Prognozowanie przyszłości jest zawsze niepewne. Ale na podstawie powyżej naszkicowanej, wcale nie przeczernionej sytuacji, trudno byłoby zobaczyć  jasne perspektywy polskiej książki. Mam wrażenie, że obserwujemy jej postępującą degradację, wrzucanie jej poza nawias życia społecznego. Czy możemy się na to zgodzić? A jeśli nie, to jakie podjąć działania?

Na to pytanie może dać praca wyspecjalizowanego zespołu ludzi wspieranych przez tych, którzy trzymają państwową kasę. Wydaje mi się jednak, że początek  trzeba by pilnie podjąć przynajmniej kilka działań.

– Opracować wzorowany na systemie skandynawskim, a częściowo francuskim, program wspierania twórczości rodzimej przez dotowanie bibliotek publicznych przy jednoczesnym zobowiązaniu ich, aby 40 – 50 procent sum przeznaczonych na zakupy książek było wydawanych na klasyczną i współczesną literaturę polską; system taki byłby zachętą dla wydawców, którzy mogliby podejmować działania dotąd ryzykowne i nieopłacalne, autorom zaś przypomniałby stare słowo „honorarium” .

–  Przywrócić zmodyfikowany fundusz „martwej ręki”: zyski z wydań książek nie podlegających ochronie prawem autorskim przeznaczać częściowo na wspieranie literatury współczesnej.

– Powołać narodowy instytut wydawniczy – nie koniecznie jako twór nowy: można by na bazie Muzeum Literatury im. Mickiewicza i Państwowego Instytutu Wydawniczego stworzyć oficynę wydającą klasykę polską i najwartościowsze książki współczesne; instytut taki powinien mieć poważną i reprezentatywną rade programowa złożoną z pisarzy, krytyków, historyków literatury itd.

– Powołać – wreszcie – ogólnopolskie czasopismo literackie lub społeczno – kulturalne, w którym można by było prowadzić dyskusje o najważniejszych, aktualnych sprawach kultury i literatury, recenzować najważniejsze wydarzenia itd.

Jestem przekonany, że środowisko pisarskie – mimo podziałów – nie odmówi twórczej pomocy w opracowywaniu i realizacji tych, czy jeszcze innych planów. I będzie bogatsze o przeświadczenie, że nie tylko urzędnicy ale i twórcy o sprawach kultury decydują.

 

Zapraszamy do komentowania artykułu

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko