Izabela Piskorek
Twarzą w twarz z samym sobą
– rzecz o sobowtórze substancjalnym w Mnichu Matthew Gregory Lewisa
„Dzw on opactwa bił ledwie od kilku minut, a już kościół Kapucynów wypełniła ciżba słuchaczy. Nie przypuszczajcie, iż tłum zebrał się tu powodowany nabożnością lub głodem wiedzy. Owe dwie przyczyny skłoniły do przybycia tutaj tylko bardzo nielicznych; w mieście, gdzie zabobon dzierży tak despotyczną władzę jak właśnie w Madrycie, szukanie rzetelnej pobożności byłoby, zaiste, bezowocnym usiłowaniem”[1](9).
Tak Matthew Gregory Lewis rozpoczyna „Mnicha” – najwybitniejszy w swoim gatunku romans grozy, powstały u schyłku XVIII wieku. Już od pierwszych zdań Lewis explicite wprowadza nas w krainę gry, masek i obłudy. Kościół pełen jest ludzi grających przed sobą nawzajem. Kobiety przybyły doń, aby się pokazać, mężczyźni zaś, by ujrzeć kobiety. Jedni przyszli z ciekawości, inni z nudów, choć wszyscy przybrali pobożne miny twierdząc, iż przywiodła ich tu głęboka wiara.
W tę scenerię wkracza długo oczekiwany mnich Ambrozjo. Kimże jest ów Ambrozjo? Czy może inaczej – który jest to Ambrozjo? Pytanie dość osobliwe, w tej sytuacji jednak jak najbardziej uzasadnione, gdyż powiedzenie: „Jest nas dwóch, ja i mój duch; a oprócz nas jeszcze ma twarz”, nabiera tu dosłownego znaczenia. Zajmijmy się więc twarzą. Jaką twarz ma opat klasztoru Kapucynów?
Ks. Józef Tischner, w swych wywodach aksjologicznych powie, że na pytanie to niepodobna odpowiedzieć. „Twarz wykracza poza wszelkie „co”. Twarz to twarz. […] Twarz jest poza nazwą. Można jedynie pytać jak się twarz objawia, gdyż doświadczenie, czy może lepiej epifania, twarzy jest typu etycznego”(Tischner 1982, s. 178). Twarz nie przychodzi do mnie jako odpowiedź, ona stawia mi pytania. Drugi pytaniem swoim czegoś mi zakazuje, czegoś oczekuje, o coś prosi. Tym samym stawia mi jakąś granicę, jakieś „nie”. Jak pisał Emanuel Levinas, twarz drugiego człowieka mówi: Nie zabijaj mnie! Albo inaczej: Nie krzywdź mnie! Moja zaś twarz reaguje na jego oczekiwania. Muszę sprostać wymaganiom stawianym mi przez innych i dążę do tego z całych sił, kształtując swą twarz. Twarz więc, to „ja” przystosowane, a ponadto często przesłaniane maską.
Zatem jaką twarz ma Ambrozjo? Otóż jest ona, rzec można piękna, wszak twarz to Męża Świątobliwego, którego pochwałami rozbrzmiewa cały Madryt. „Spokojność królowała na jego gładkim czole, zaś ukontentowanie, które wyrażał każdy rys jego twarzy, zdawało się oznajmiać, iż spoglądamy na człowieka nie znającego zarówno troski, jak i występku”(22). Jawi się jako człowiek pełen cnót, pobożny, pokorny i nieczuły na wszelkie pokusy tego świata. Na tle hipokrytów, zgromadzonych wokół niego, lśni niczym biały kruk. Jednak jest to złudzenie, które Lewis szybko rozwiewa, pisząc: „Skoro tylko znalazł się sam, swobodnie puścił wodze swojej próżności. […] Z rozradowaniem rozejrzał się dookoła, pycha zaś rzekła mu wyraźnie, iż góruje nad swymi bliźnimi”(46). Przeto Ambrozjo, stojąc na szczycie sławy i „świętości”, zatraca się w pysze. Myślał, że najważniejsze to być ubogim i surowym. Nie zdawał sobie sprawy, że to, co naprawdę ważne, to odrzucić swoje ego, gdyż ego zarówno dobrze tuczy się na tym, co święte, jak i na tym, co światowe. Ambrozjo zupełnie zignorował drugiego w sobie, zapominając o tym, że ten czuwa. Należy zwrócić uwagę na to, iż Ambrozjo puścił wodze fantazji dopiero wówczas, gdy znalazł się sam, zostawiając przed drzwiami swej celi maskę, tę samą maskę, którą później chciała zedrzeć Elwira, by ukazać Kościołowi „jaką to żmiję hoduje na własnym łonie”(128).
Maska zajmująca tak istotne miejsce w problematyce sobowtóra to nie „ja”. Maskę przywdziewa się po to, aby się ukryć, to anonimowość lub cudzy, nie swój wygląd. Maska chroni to, co w Ambrozju ułomne, co odrzucane przez społeczeństwo. Pod jej powłoką skrzętnie skrywa wszystko, co nie pasuje do, ustanowionego normami religijno – kulturowymi obrazu świątobliwego mnicha. Dzięki tejże masce Ambrozjo mógł pokazywać ludziom to, co chcieli widzieć, mógł uczynić zadość ich oczekiwaniom. Jednak nic nie wskazuje na to, by Ambrozjo miał świadomość, iż to, co znajduje się w miejscu jego twarzy, jest maską? Wprawdzie w pierwszym zdaniu jest mowa o dumie, „którą istotnie nosił w swoim sercu”, lecz to mowa narratora. Mamy więc prawo przypuszczać, że Ambrozjo nie zakładał maski, raczej uważał ją za swą jedyną twarz. Niemniej ewidentnie widać różnicę w „wyglądzie” opata. Był kim innym ten, który wygłaszał płomienne kazanie i ten, który snuł refleksje w pustej celi. Jeśli to, co powoduje tę różnicę nie jest maską, czymże więc jest…? Jest to nic innego jak drugie „ja” mnicha. Alter ego, które powoli zaczyna wynurzać się z mroku. Owa budząca się demoniczna strona jego natury, która zwiastuje nieuchronne spotkanie z sobowtórem. Małgorzata Czermińska uważa, że „nie spotyka sobowtóra ten, w kim nie ma rozdarcia. Ono może być przesłonięte, nie dające się odczuć do czasu, nieujawnione, ale tkwi w bohaterze niby tajemna wada materiału. Spotkanie z drugim powoduje, że to pęknięcie otwiera się i zaczyna boleć. Było jednak już przedtem, ten drugi tylko spowodował rozsunięcie się szczeliny”(Czermińska 1987, s. 60). Czyż nie jest tak z opatem?
Sobowtór nadchodzi, sącząc do serca Ambrozja „grzech aniołów” – nadmierną pychę: „Cóż mi więc jeszcze wypadnie uczynić? Nic, tylko tak pilnie baczyć na postępki mych braci zakonnych, jak ongiś pilnie baczyłem na własne uczynki”(47), mówi też: „Zaufaj sile swej cnoty. Śmiało wejdź w świat, boś wyższy nad jego słabości. Pomyśl, żeś już wolny od przywar rodzaju ludzkiego, i staw czoło!”(48). Jednak za chwilę próbuje się opanować, coś każe mu uciekać przed tymi myślami, jak przed największym niebezpieczeństwem. Mówi wszak: „Wstrzymaj się, Ambrozjo! Azali ja sam nie mogę ulec pokusie i zejść z tych ścieżek, po których dotąd kroczyłem bez jednego potknięcia? Czyż nie jestem człowiekiem, którego natura jest mdła i podlega błędom?”(47). Przeto osobowość Ambrozja okazała się niejednolita. „Ja” uległo zwielokrotnieniu. Zaczęły ujawniać się te samodzielne siły, nad którymi człowiek nie ma władzy. I tak, jak w średniowieczu, wyrazem dwoistości człowieka są tu dialogi duszy z ciałem, walka dobra ze złem. Dwoistość zburzyła spokojne życie opata. Zaczęło się dziać coś niepokojącego. Dotychczas Ambrozjo „wybierał” z siebie tę lepszą połowę, tę którą chciał oglądać świat. To w niej się osadził, do niej zawęził swą osobowość, każąc sobie i ludziom wierzyć, iż jest to jedyne oblicze jakie posiada. Pragnął wyprzeć z siebie wszystko to, co kalałoby jego wizerunek. Żył w ułudzie, karmiąc się kłamstwem i ufając, że prawda nigdy nie dojdzie do głosu. Tymczasem człowiek to ciało i dusza, dobro i zło. Tylko wtedy, gdy razem dorastają, „jasna strona” może się właściwie kształtować, uodparniać na ataki „strony ciemnej”. A ciemny brat nie daje za wygraną. Gdy nie odniósł zwycięstwa, podsycając próżność i pychę Ambrozja, posłużył się powabami kobiecego ciała, by pobudzić męskie instynkty w mnichu.
Toteż pojawia się Rosario – Matylda, demoniczna kokietka przebrana za mnicha, która pod płaszczykiem najszlachetniejszych pobudek, pragnie dotrzeć do tego, co najpłytsze w naturze ludzkiej. Skąd wzięła się Matylda? Kim, a może czym była? Wszak, jak się później okazuje Matylda była szatanem, a więc złem? Czy była jednak postacią realną? Czy istniała naprawdę? Czy może była li tylko wytworem wyobraźni pełnego pychy mnicha, w którym odezwały się męskie żądze? Matylada pozowała do portretu Madonny, wiszącego w celi mnicha, naprzeciw jego łoża. Ambrozjo uwielbiał ten wizerunek, „od dwu lat był on przedmiotem jego wciąż rosnącego podziwu i adoracji, tylko do tej świętej wznosił swoje modły”(45). Modlił się do Madonny, lecz nic w tekście nie wskazuje na to, by przedmiotem jego podziwu były duchowe przymioty Dziewicy, raczej było to piękno jej ciała. Świadczą o tym jego wypowiedzi: „Och! gdybyż taka istota istniała i istniała tylko dla mnie! Gdyby mi wolno było obwinąć wokół palców te złote kędziory i przycisnąć wargi do tego śnieżnego łona! Miłosierny Boże! czyżbym się wtedy oparł pokusie?”(47). Więc podobnie jak pycha, tak i pożądanie nie przychodzi z zewnątrz. Rodzi się w sercu mnicha, wypływa z niego samego. Być może Matylda, jako taka, wcale nie istniała, była tylko wytworem jego wyobraźni, wewnętrzną tęsknotą. Mnich walczy z tymi „myślami nieczystymi”. Niemniej, później im ulega. Obserwując jego zmaganie się z sobą, można odnieść wrażenie, że Ambrozjo jest „wodzony na pokuszenie”, ale i sam prowokuje zło, wykpiwa moce ciemność, gdyż czuje się od nich lepszy, silniejszy.
Zło przyszło do niego z najmniej oczekiwanej „strony”. Nigdy nie pomyślałby, że może się ono zrodzić w jego sercu. Ambrozjo, rozmawiając z Matyldą de facto rozmawiał z sobą. Stąd to rozdwojenie. Sobowtór objawił się w postaci wewnętrznej, jak powiedziałby Jung, będąc czymś substancjalnym. Ambrozjo, słuchając wyznań Rosaria, toczy nieustanną walkę ze swym sobowtórem. Nie chce dopuścić, by pęknięcie otworzyło się: „W czasie przemowy Matyldy tysiące sprzecznych uczuć toczyły walkę w sercu Ambrozja. Zdziwienie nad osobliwością owej przygody, pomieszanie płynące z niespodziewanego oświadczenia, uraza, iż Matylda odważyła się wstąpić do klasztoru, i świadomość, że winien odpowiedzieć jej z całą surowością – takie właśnie były uczucia, z których zdawał sobie sprawę, a przecież istniały i inne, na które nie dał baczenia.”(71), te inne, były to: próżność i pożądanie. Ambrozjo bronił się, lecz zbyt silnie wtargnął, w ten jego pobożny, poukładany świat, chaos: „Oczy jego spoczęły z nienasyconą chciwością na pięknej krągłości; jakieś dotąd nieznane uczucie wypełniło jego serce niepokojem pomieszanym z rozkoszą; szaleńczy ogień przeniknął wszystkie jego członki, krew zawrzała w żyłach, a tysiące namiętnych pragnień oszołomiło wyobraźnię”(75).
I oto pękło… Daimon ujrzał światło dzienne, a może właściwiej byłoby powiedzieć nocne: „Wstrzymaj się! – zawołał pospiesznie łamiącym się głosem. – Nie mogę się dłużej opierać! Pozostań więc, czarodziejko! pozostań na moją zgubę!”(75). Zrazu podjął próbę kompromisu, szukał usprawiedliwienia, czegoś, co „ugłaska” niepokój przeszywający serce, ale Sobowtór przychodził w snach… Sen staje się tu kolejną przestrzenią obcowania z drugim, sen bowiem, to mowa nocnej strony jaźni i jako taki, jest zasadniczym sposobem docierania do poznania tajemnic i głębin bytu ludzkiego. Pomnijmy na motto, jakim Lewis poprzedził utwór: „Sny, straszydła magów, cuda, wróżki, nocne duchy, cudowne znaki…” i na psychologię gotycyzmu, w której roi się od widm, przywidzeń, upiorów, rozdwojeń, sobowtórów, halucynacji i snów. Sen począł wlewać się w życie Ambrozja, ukazując, „że nie jesteśmy tak szczelnie zamknięci w swojej skórze, jak się wydaje”(Hebbel 1958). We snach był kim innym, „nie zaspokojone żądze wystawiały mu przed oczy najbardziej rozwiązłe i bezwstydne obrazy, zaś on nurzał się w rozkoszach zgoła mu dotąd nie znanych”(56). Rozpaczliwie zmagał się ze sobą, aż w końcu upadł: „Pijany żądzą, przycisnął usta do ust, które szukały jego warg, żar i namiętność jego pocałunków dorównały zapałom Matyldy. Porwał ją z uniesieniem w ramiona; zapomniał o swoich ślubach, swojej świętości i swojej dobrej sławie, pomny jeno na rozkosz i sposobną chwilę”(57). Sny stały się rzeczywistością. Alter ego stało się w pełni dojrzałe i przejęło władzę. Ambrozjo już nie powstał, zstąpił do piekieł swej natury i tam ugrzązł. Można by powiedzieć, że Ambrozjo zaczął popadać w swoisty obłęd, wszak nie rozumiał co i dlaczego robi. Wszystko zaczęło mu się „na dwoje roznosić”. Oscylował między światem realnym a ułudą. Jednak łatwiej nazwać kogoś szaleńcem, niż przyznać, że w człowieku drzemią niepojęte siły, które mimo to szaleństwem nie są. Mówiąc, że Ambrozjo był w pełni władz umysłowych zwiększylibyśmy prawdopodobieństwo, że nas też coś takiego może spotkać.
Wróćmy jednak do tego, co dzieje się z nim po zaspokojeniu żądzy. Potem „podniósł się z łoża pełen pomieszania. Fala uniesienia opadła; żądza Ambrozja została zaspokojona. Rozkosz umknęła precz, a wstyd przywłaszczył sobie jej miejsce w sercu mnicha”(242). Ambrozjo wstydzi się, wstydzi się własnej swawoli. Wstyd jest kolejnym owocem spotkania z sobowtórem. Mnich zawstydził się, gdyż zrozumiał, że istota, którą człowiek zna, której zawsze dowierza, która go zawsze zdradza, jest to on sam. Wstydowi towarzyszy także strach. Dopiero w tym momencie opat zdał sobie sprawę z tego kim jest. Zszedł na dno swej duszy i przestraszył się tego, co tam zobaczył. Poczuł się oszukany, zdradzony przez samego siebie. Obiekt pożądania zaś stał się teraz znienawidzonym, obrzydłym przedmiotem, demaskującym go przed samym sobą. Ambrozja spotkało niepowodzenie.
„W słowniku hebrajskim uwydatnione są szczególnie dwa odcienie znaczenia niepowodzenia: „znikomość” przedmiotu, który zwodzi (tu Matylda) i właśnie ów wstyd podmiotu zwiedzionego”(X. Leon-Dufour 1973, s. 551). Gdyż w świecie, gdzie każdy żyje pod okiem drugiego, niepowodzenie życiowe okrywa hańbą swoją ofiarę. Ambrozjo zaufał temu, co nie zasługiwało na zaufanie. Sprowadził tym samym straszne upokorzenie na swą pychę, na pragnienie, by być uznanym przez siebie i ludzi. Gdzieś z wnętrza jego serca wyrywał się głos sumienia, głos super ego. Głos, który nie był wszakże głosem samodzielnym, nie był głosem wydobywającym się z niebios lub w cudowny sposób zrodzony z niego samego; był jedynie echem chorego krzyku człowieka skrzywdzonego przez Ambrozja oraz oskarżenia człowieka, który krzywdząc innego, krzywdzi samego siebie. Uległ zwątpieniu i został sam. Jedyną osobą, z którą mógł porozmawiać była znienawidzona Matylda. Demoniczna kochanka wiedziała, że napawa go odrazą, więc usunęła się w cień, przyjmując rolę opiekunki, piastunki utulającej go w bólu i przerażeniu. Pozwalając, by pogrążał się coraz bardziej. Teraz wypadki mogły potoczyć się tylko w jednym kierunku.
Ambrozjo owładnięty pragnieniami swego sobowtóra, znajduje nowy obiekt pożądania – Antonię. Coś go pociągało ku pięknu i czystości, lecz tylko po to, aby je pokalać. Staje się Ambrozjo bohaterem fatalnym, „łotrem gotyckim”, którego każdy ruch prowadzi do tragedii. To już nie on działa, lecz jakaś szaleńcza siła pcha go do zbrodni. Nad spokojnym, pobożnym życiem opata klasztoru Kapucynów rozpostarła się czarna, złowieszcza noc. Jedynym światłem był przeraźliwy, zimny blask księżyca. Teraz dopiero Ambrozjo mógł w pełni zrozumieć słowa Owidiusza: Video meliora proboque, deteriora sequor.
Jeszcze wczoraj miłość jawiła mu się jako piękna, kwiecista kraina rozkoszy, czysta i usprawiedliwiająca wszystko. Dziś, gdy poznał ją z bliska, okazała się krainą wilgotną, zatęchłą, pełną robactwa, niczym klasztorne katakumby. Ambrozjo zostaje opętany pożądaniem. To pożądanie pcha go do zabójstwa, po czym strach ponownie wypełnił jego serce, jednak był to zgoła inny strach. Teraz bał się kary, lecz gdy ta nie nadchodziła, powoli uspokajał się, ponownie ulegając pożądaniu. Oddał się całkowicie mocom ciemności, prosząc o wsparcie samego Lucyfera. Z pomocą piekieł udało mu się posiąść upragnioną Antonię. Po czym przyszło zapłacić rachunki swego „mrocznego brata”., gdyż ta żądza erotyczna, którą nosił w sobie była niezależna od niego, on jej nawet nie pojmował. Mógłby podpisać się pod słowami św. Pawła: „Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę – to właśnie czynię.[…] A zatem już nie ja to czynię, ale mieszkający we mnie grzech” (Rz 7;15,17). Niemniej on to dokonywał tych zbrodni i on musiał ponosić ich konsekwencje. Strach przed karą, hańbą, utratą szacunku skłania go do ostateczności. Ambrozjo własną krwią podpisuje pakt z szatanem, wyrzekając się prawa do miłosierdzia Bożego i po okropnych męczarniach umiera.
Opis śmierć mnicha w finalnej scenie to „arcydzieło literatury gotyckiej”. Budził on zachwyt romantyków, zachwycał literaturoznawców swą ekspresją, siłą brutalnego okrucieństwa, zwracał uwagę tak trawestacją mąk prometejskich, jak i analogią do biblijnego stworzenia świata (Bóg stworzył świat w sześć dni, a Ambrozjo przez sześć dni konał. Wszystko odbyło się odwrotnie, niby w lustrze). Ja jednak chciałabym skupić się jedynie na tym, czym była śmierć dla Ambrozja i co działo się z nim potem. Wszakże zrzekł się prawa do miłosierdzia Bożego. Dla nieba był więc stracony. Piekło też go nie chciało, wprawdzie szatan porwał go, lecz jedynie po to, aby go porzucić, nad brzegiem najbardziej urwistej przepaści w całych Sierra Morena, gdzie: „Ślepy, okaleczony, bezsilny i zrozpaczony dawał folgę wściekłości, bluźniąc i złorzecząc; przeklinał swój żywot, lękając się przecie nadejścia śmierci, która miała wydać go na jeszcze większe męki”(437). Dalej tekst informuje nas o tym, że Ambrozjo został uniesiony przez wody, będące przede wszystkim symbolem życia i rozkwitu, oczyszczające z brudu tak zewnętrznego, jak i wewnętrznego. W ten sposób woda, już to przynosząca życie, jest przerażającym, ale zawsze oczyszczającym żywiołem. Woda koi, uspakaja, łudzi nadzieją, że może jest to mimo wszystko zaczątek nowego. Być może zatem Ambrozjo zostanie oczyszczony i zostanie mu dana jeszcze jedna szansa? Poza tym, gdy odwołamy się do biblijnego opowiadania o stworzeniu świata przeczytamy: „Duch Boży unosił się nad wodami” (Rdz 1,2). Były to wody bezładu. „Pierwotny „chaos” zawierał elementy stanowiące podstawę stworzenia pojedynczych istot. Dlatego w kosmogoniach starożytnych ludów pogańskich wszystko powstaje z wody. Woda jest początkiem i końcem wszelkiego kosmicznego ruchu, kryje w sobie wszystkie zaczątki, jest matką wszystkiego, co może istnieć”( Forstner 1990, s. 66). Ambrozjo wrócił więc do chaosu. Może ta śmierć jest powrotem do początku i zaakceptowaniem sobowtóra w sobie. Być może Ambrozjo został zawieszony, gdzieś między niebem a piekłem[2]. Teraz, gdy poznał prawdę o sobie, zrozumiał, że nigdy nie był taki, jakim siebie przedstawiał. I ta prawda go unicestwiała, ale być może wyzwoliła zarazem.
Krytycy literaccy (M. Janion, Z. Sinko) uważają, że nie było zamiarem Lewisa przedstawienie procesu psychologicznego. Owszem w „Mnichu” nie ma studium psychologicznego na miarę Dostojewskiego, jednak niepodobna, by czytelnik przebywszy z Ambrozjem tak przerażającą podróż do głębi ludzkiego jestestwa, nie dostrzegł psychologicznych konotacji. Ambrozjo nie jest ani dobry ani zły. „W tekście widoczna jest oscylacja między potępieniem a współczuciem dla mnicha”(Janion 1972, s. 377). Jest raczej nieszczęśliwy, zagubiony i oszukany przez los. To świat go takim ukształtował. Pozwolił mu uwierzyć w cud, poczucie mocy i wielkości, a potem zabrał wszystko, naigrywając się szyderczo. Ambrozjo chciał być kochany, podziwiany, święty, bo świat nauczał go, że to jest dobre. Nie powiedziano mu jednak, iż startem do świętości musi być pokora, czyli prawda o sobie. Prawda bezlitosna: kim jestem? jaki jestem? Dopiero na fundamencie takiej prawdy można budować katedrę świętości.
Przerażony Ambrozjo zrzuca zaś winę na „wcieloną niewinność”, jak nazywa Antonię, lecz może ma on pretensje do siebie i swego „ja”? Może jest to krzyk zranionego sobowtóra, który pyta: Dlaczego jestem zły? Kto powiedział, że jestem zły? Wszak jestem częścią ciebie. Gdyby nie ty, nie byłbym, ani dobry, ani zły, po prostu bym był. Brzmi to jak szloch niechcianego dziecka, bunt sobowtóra, który nie chce już być kozłem ofiarnym[3]. Człowiek ma w sobie pierwiastki tak zwierzęce (ludzkie), jak boskie. Niepodobna, by mógł być Bogiem. Jest tylko, a może aż Człowiekiem. Winien godzić się na swe człowieczeństwo, miast wdrapywać się na wieżę Babel. Życie bez „ciemnego brata” nie istnieje. Stworzenie pozbawione jednego z tych pierwiastków może być tylko aniołem lub diabłem. Zaś człowiek jest cudowną mieszanką tych istot. Dopiero wówczas, gdy dostrzeżemy, że żaden człowiek nie jest zupełnie czarny, jak diabeł, ani zupełnie biały, jak anioł, lecz, że wszyscy jesteśmy jak zebry w paski lub szarzy jak orły i dopiero wówczas, gdy wyciągniemy z tego spostrzeżenia praktyczny wniosek, mamy szansę zrozumieć ludzi i samych siebie.
[1] Wszystkie cytaty pochodzą z Mnicha M. G. Lewisa,; w przekł. Z. Sinko, BN, Wrocław 1964, s. 9. W nawiasie podano numer strony, z której pochodzi dany fragment.
[2] Ale przecież między niebem a piekłem jest ziemia. Czyżby największą karą było więc życie na ziemi? Świadome życie na ziemi, gdzie nie należy się ani do nieba ani do piekła, gdzie nie ma się określonego miejsca, jednoznacznej twarzy. Gdzie nigdy z całą pewnością nie można powiedzieć: jestem biały lub jestem czarny? Może to tych męczarni bał się Ambrozjo? Być może duchowe rozdarcie boli o wiele bardziej niż najgorsze cielesne tortury?
[3] W Biblii kozła ofiarnego wykorzystywano podczas obrzędów Święta Ekspiacji. Była to uroczystość oczyszczenia, kiedy to wypędzano na pustynię kozła, na którego były symbolicznie nakładane nieczystości i wszystko to, czego nie uznawała religia i moralność. Kozioł był więc obarczany wszystkim złem, jakie zrodziło się w człowieku i wypędzany z tym jak najdalej, na śmierć. A wszystko to po to, by człowiek mógł poczuć się oczyszczonym. (Kpł 16, 20-22)
Zapraszamy do komentowania artykułu