{jcomments on}
Wiersze tygodnia – Cezary Sikorski
Jeden dzień z życia Klitajmestry
1. W dzień dodatkowy trzynastego miesiąca lub W nocy między miesiącem trzynastym i pierwszym, Gdy słońce dojrzewa i zrównuje się z nocą Lub księżyc się przesila i zbliża się burza – Stoję przed oknem i nasłuchuję. Mój okres Się spóźnia. Już powinnam mieć w sobie tę siłę, Lecz nie mam. A tu wszyscy się cieszą: stary król Żyje i właśnie wrócił do mnie. Mąż zbrojny i Słaby, co z przyszłości przybył i wziął mnie siłą, A po drodze ranił bliskich, obcych mordował. Teraz tuż za mną brud z siebie zmywa, gwiżdże Pod nosem i wola, bym podała mu ręcznik. Więc idę w jego stronę. Gdy w oddali już grzmi. Wiatr się nasila i wciska mi pod powieki Suche łzy piasku. Wiem – ten trzynasty miesiąc jest Straszny. Lecz przecież już się kończy. Zatem pora Królom odchodzić, już pora znów ich zabijać.
2. Wielki jest dom Atrydów. Drzwi w nim ślepych wiele I nadto okien z widokiem martwym. Zbyt dużo Ma komnat pustych i mrocznych, które na próżno Łączą ze sobą zbyt liczne korytarze. Tu Łatwo się zgubić i nie sposób się odnaleźć. Córki w nim ciągle szukam. I syna, bo jego Też dom ten zgubił, jak armie całe pod Troją. – Lecz króla znalazłam bez trudu. Nagi był, więc Okryłam go szczelnie koszulą. A teraz Nadal leży w wannie, choć woda już wystygła. Nie mówi nic. Za oknem chyba się zmierzcha. Lub Burza jest blisko i staje się mętną ciszą. Rzeczy coraz słabiej wiążą się między sobą. Z szarych kątów chłód ku mnie wypełza, lecz lęk nie Nadchodzi. Przytulam się czule do swych dłoni I żądza mnie ogrzewa. Nabrzmiewam cała i Ręce mam lepkie od krwi – mojej i jego. Stary król chyba nie żyje, a ja znów krwawię.
3. Stoję przed domem Atrydów. Cień jego nadal Mnie trzyma, nogi grzęzną w błocie, a ulewa Zamyka mi oczy. Kontur rzeczy jest trochę Rozmyty. Pierwszy plan niezbyt wyraźny. Więc nie wiem, czy pies tędy właśnie przebiegł, czy może ptak przeleciał. Lecz poza mną pejzaż się ożywia. W tle kształty nawet zaostrzają się. Już prawie Widzę dokąd odejdę, gdy dom mnie wypuści. – Postrzegam zarys drzew. I drogę między nimi. I poetę, co przywędrował z daleka i śpiewa stare Historie. I handlarzy, co liche towary Ciągną na targ na osiołkach. Tak oto świat się Rozpadł i znów poukładał na moich oczach. Pora odejść, póki mogę. Zrobiłam wszystko, Co miałam zrobić. Muskam jeszcze wzrokiem dzieło Mego stworzenia. Chyba jest, jak być powinno. Ludzie krzątają się cicho, a przyroda im Raczej sprzyja. Niepokoi tylko sylwetka na Odległym zakręcie drogi. Przy wielkim dębie, Gdzie słońce wciąż mocno świeci, a świat wolny jest Od Erynii. Poznaję go – po tym, jak na boki Się kiwa i włosy odrzuca z czoła. I już Pewna jestem. To mój Orestes wraca po mnie.
(z książki Droga z Daulis do Delf, Szczecin 2009)
(Anaksymander też miał lustro…)
Anaksymander też miał lustro. Kiedyś klarowne i czytelne Dawało obraz prapoczątku. Lecz wnet zmętniało i poblakło.
Aby odzyskać szklistość oka, Musiał się zbliżać do odbicia, W spękanym srebrze odkryć starość, Rysunek rzek i brzegów morskich.
Codziennie jakiś nowy szczegół: Gnomon, planety, kontynenty I obrys twarzy mniej wyraźny, Jak oddech ojca tuż przed śmiercią.
W odbiciach martwych wracał ojciec, Kolejny raz umierał Tales. Jak ślepy patrzył w czarne lustro. Widział swój kres i świata bezkres.
(z książki Droga z Daulis do Delf, Szczecin 2009)
Platon i cieśla Józef
Już zmierzcha, lecz pracuje cieśla Józef. W półmroku stoi stół. Jest prawie gotów. Wciąż gładzi jego blat i szepce czule: Jest piękny i prawdziwy jak idea.
Filozof drąży w skale korytarze. Poeta błąka się w ciemności po nich. Zmęczony cieśla ma w warsztacie okno, Za którym dobrze widać nawet w mroku.
Na szarość poza domem patrzy Józef. Zasypia tam powoli świat idei. To stamtąd właśnie przyszła jego żona. Z pojęciem syna stoją razem w progu.
Nie radzi sobie Józef z esencjami. Przerasta jego życie ta historia. Gdy żona uspokaja dziecko, mówi: Mnie lepiej wyszedł stół niż nasz syn Bogu.
(z książki Droga z Daulis do Delf, Szczecin 2009)
Sen Dürera (z siódmego na ósmy czerwca 1525)
Zazwyczaj śni dokładnie niczym cyrulik rozdziela gęstą sierść zająca i zmarszczki matki
Rzeczy i ludzie bez ruchu precyzja utrwala spokój
Lecz cienka kreska służy szaleństwu wyobraźni Rycerz zmierza przed siebie niespiesznie mija śmierć diabła trafna diagnoza sprawia że zaraz ruszą za nim Jeźdźcy apokalipsy formują szyki i cwałują przez majaki nad ranem
Arytmia nocnych koszmarów podważa statykę jawy i czyni dwuznacznym każdy solidny pejzaż Michał jeszcze nie przybył i śpi nadal senne miasteczko lecz nad nim jak winogrono zwisa już skrzydło smoka
Nadchodzi burza czerwcowa nie budzi lęku stęchłe powietrze poukładany warsztat senny przerabia abstrakcje w zmysłowe dane
Zatem szybko pisać szybko malować i śnić jak najdłużej by nie zapomnieć kilometrowych kolumn zrazu błękitnej akwareli niebiańskich atramentów i nawałnicy ultramaryny która jak morze wielką falą już się przelewa przez odległy horyzont na zgubę klarownej sieny i płowych żółci zmienianych w zgniłe zielenie
Więc zamknąć oczy i spojrzeć jak najgłębiej wszystko co widać już jest lub zaraz będzie
Trudno jest tylko zasnąć obudzić żadna sztuka
(z książki Monadologia stosowana, Szczecin 2011)
O pożytku z nicości i nieskończoności
…i zawieszony między dwiema otchłaniami, Nieskończonością i Nicością, zadrży na widok cudów; Blaise Pascal, Myśli, 1657 (?)
Krąży w labiryntach monosylab oddech. Słodki szyfr języka. Wonny szept wilgoci. Skóra traci szorstkość i w krzywiznach ciała łączy krople potu. Tutaj tłumią myśli
archetypy brzucha, rozpulchnione słowem przyległości bioder. Ślepych losów zawsze więcej niż zamiarów. Bo krew znaczy cele w dystrykcie szaleństwa. I sen spaja racje,
aby trwała cisza. Puste nic na przedzie i nic później prawie. Kurz jak ołów ciężki. Pomarszczona woda po wielkich przypływach.
By się nie rozproszył gwiazdy pierwszej pomruk, szum odległych światów, nieskończoność wzoru, jaki pozostawia w nas zbyt duża przestrzeń.
(z książki Monadologia stosowana, Szczecin 2011)
Cieśla Józef i syn
On nie jest z mojego świata.
Przeszkadza, gdy drążę przejścia w zmartwiałych klocach materii, gdy zmierzam na drugą stronę i przestrzeń dzielę i spajam.
Nie widzi tego wysiłku.
Tych starań, by każda z części zamarła w wiecznej całości i stała się wreszcie czymś innym niż pustą nazwą rzeczy.
Widzę w nim więcej niż jestem.
Podobny do matki, odkrywa magię i wierzy w światło. Nie na mnie spogląda, lecz w ciemność. Na przekór, by ją rozproszyć.
(z książki Monadologia stosowana, Szczecin 2011)
Lalki
Dla Joanny Łuki
Wydają się martwe, gdy ubiór nie kryje niczego i łatwo jest śpiewać. Znudzone piosenką stawiają swe suknie jak żagle i nikną daleko w języku ukrytym
w podbrzuszu. Tam żyją i tam rozwijają mowę skojarzeń. Tam się starzeją w szybkim życiu lalek i zmysły ostrzą wciąż płynąc. Prawie dorosłe potrafią łączyć twarze
z fragmentów i dłoniom dać smukły rysunek, zwilżyć rozwarte nogi i zapleść ręce. Gdy słów przybywa, bawią się w ontologię:
jak się w pałubie łączą uda z biodrami? Jak w ich zwieńczeniu lęgną się pokolenia? Kiedy z nich płyną soki? Kiedy pojęcia?
(z książki Pięćdziesiąt cztery sonety w opracowaniu graficznym)
Śmierć poety
Dla Kamy Żabczyńskiej
Poeta umiera zbyt szybko. Jak wszystko – zamyka oczy i tak się kończy spektakl. Przestaje falować draperia; w powietrzu ustaje ślad ruchu; znowu ciężki jest kurz.
O chwilę dłużej trwają przedmioty. Jeszcze by chciały gorliwie służyć, lecz przecież już opuszcza je piękno codziennych wydarzeń, już tkwią w melancholii i gasną jak cienie
słów. Wtedy się z boku na bok przewracają kochanki o pełnych brzuchach, dla których lód przynosił z krainy zwątpienia; budzą się
nagle dziewczyny o zbyt mocnych marzeniach, bo znów śnią różę. Ona, jak sprzeczność czysta, jest snem niczyim pod powiekami wielu.
(z książki Pięćdziesiąt cztery sonety w opracowaniu graficznym)
tren na odejście marii
jestem już pewien że to była maria ślady na ciele budziły wątpliwości sińce na udach i podkrążone oczy sterylny zapach mylące milczenie
lecz w domysłach miłosnej histerii nie było rzymskich żołnierzy raczej makutra którą ściskała za mocno zaduch pralni którym przesiąkła i przepowiednie po zmroku od których krwawią oczy
z każdą pauzą długą jak miesiąc rosła biblijna szarada i coraz bardziej ciążyła niesiona przez nią tajemnica tedy zamknąłem okna przed żywiołami i oczyściłem obejście z wszystkiego co nieszczególne
na nic to! wszystko na nic! chaos wciąż podpowiadał przyszłość każdy drobiazg tylko potwierdzał prymat przeznaczenia i przemoc prawdy ogólnej
już wcześniej dostrzegłem że zbyt rozumnie czeka na rozwiązanie dlatego była wierna tylko do porodu sylogizm rozstrzygnął się w drodze zgodnie z obcą logiką bez bólu w cieniu rzęs w ciężarze dłoni w myślniku ukrył się logos
nie wiem jak przyszła bo nigdy nie była widzę jak idzie nie odwracając głowy zostawia starca co się opiera boleśnie o pitos pełen wody przegrał zakład stoi jak posąg który po latach ożywi obcy symbol więc nawet jeśli nic się nie zdarzy utrata sensu jest chwilowa
O bogowie! – którzy nie przyszli nie byli nasi więc nigdy nie odchodzą
(z książki Według Józefa, w opracowaniu redakcyjnym)
zazdrość w józefie cieśli
ten który bywa wszędzie musiał być także w tobie zasiał ziarno czułości i niecierpliwość czekania
zmył moją sól ze skóry dziś pływasz w innym morzu czuję jak obcy wiatr prowadzi twoje włosy
nie mam żadnych dowodów być może tamtej nocy schroniłem się w pobliżu lecz ten co bywa wszędzie potrafi być najbliżej kieruje oczy w cudzą stronę usztywnia dłoń zawiesza słowa
pewnie i mnie odwiedził. obkurczył myśli w słońcu i zbliżył grzbiet do ziemi pokarał czkawką podejrzeń
który jest wszędzie nie daje nic lecz pozostawia przy nadziei
(z książki Według Józefa, w opracowaniu redakcyjnym) |