ANTOLOGIA
POETÓW POLSKICH
---------------------------------------------
2 0 1 6
Kajetan Woźnikowski
Mój pokój
kilkanaście metrów kwadratowych
minus łóżko cztery szafki i ogromne biurko
na podłodze rozrzucone ubrania
puste butelki i puszki czekające na pogniecenie
kask strażacki różowy kapelusz
kosz w którym nie mieszczą się już chusteczki
totalny syf
nieduży ale wcale niemały
zagracony pokój
ale w takich momentach jak teraz
nie uwierzylibyście
sam zawsze się na nowo dziwię
ile znajdzie się tu miejsc
żeby zwinąć się w kulkę
i płakać i płakać
Cyk cyk
cyk cyk
cykają świerszcze
chowające się w trawie
na łące gdzie leżę
cyk cyk
cyka budzik
który obudzi mnie
z pięknego snu
cyk cyk
cyka bomba emocjonalna
która rozsadzi mnie
bo na jawie
jest jak jest
Spełnione marzenia
kiedyś chciałem
upić się i w końcu
umrzeć
no to poszedłem do baru
upiłem się
rano umierałem
Okrycie przykrycie
przykryty kołdrą codzienności
leżę w bezczynności pogrążony
pozbawiony wszelkich sił
i motywacji do tworzenia
otworzenia nie zrozumieją
żadni z nich
smutne twarze mijam na ulicy
nieszczęśliwe bo nie wiedzą
jak wyjść spod dusznej pierzyny
boją się
bo na zewnątrz jest zimno
i ciemno
a pod kołdrą bezpiecznie
i ciepło
nie mają odwagi
zrzucić z siebie kawałka ciężkiego okrycia
a bez niego
jest rześko
wiem to
śniło mi się
było pięknie
szedłem przed siebie i nie myślałem o niczym
byłem wolny
spocony i przegrzany
pod ciężką kołdrą
Używki
morfina realizmu i szmal przeciwbólowy
uśmierzają poczucie niespełnienia
i zapomnianych marzeń
a alkohol pozwala się rozluźnić
i przez moment żyć bez stresu
kawa pomaga wstać o szóstej rano
a czekolada osładza gorzkie chwile w życiu
i wszystko jest pięknie
tylko czasem jest kac i chce się kurwa rzygać
Bohdan Wrocławski
Inny smak księżyca
Którejś nocy światło księżyca ominęło naszą planetę
oceany odfrunęły w głąb własnego sumienia
wszyscy myśleli że teraz ziemia
zacznie szybciej obracać się wokół własnej rozpaczy
wieczorami błądziły kłęby pary
jakieś nieczytelne hieroglify
bezdomne znaki w śniegu
obłoki wypełnione melancholią
wszystko to przypominało
że powoli kończy się czas modlitwy
zasną świerszcze ich oddech przestanie plamić ciszę
i tylko nasze natchnienie kruche przecież
wciąż jeszcze jest obecne
jednak pozbawiane wiecznego ognia sprawia
że coraz częściej odczuwamy lęk
granice które przekraczamy
mają w sobie coś ze świątecznej majówki
kiedy z naszej radości płatami łuszczy się kora
pada deszcz
nagie kikuty wilgotnych ramion
w bezbrzeżnym zdumieniu wiszą
wzdłuż miejskich murów obronnych
jak ostatni sen skazańca
nad ranem place odwiedza stukot kopyt końskich
parujący zapach łajna
wtedy śpią jeszcze wszystkie sumienia
kopiaste pierzyny unosi oddech
wydaje się spokojny i bezpieczny
tylko czasem jakiś fragment wiersza podrażni pejzaż
odbierze mu nadzieję kolor i symetrię
wyglądasz wtedy przez oszronione okno
twoje czoło stygnie dotykasz nim szklanej powierzchni
palcem wypisujesz wszystkie zapamiętane grzechy dzieciństwa
zaczynasz bać się ich samotności
przerażającej potrzeby bycia z tobą
nadal trudno ci uwierzyć że jesteś już dorosły
a wszystkie zamki które budowałeś na plażach
stały się większe niż czubki okolicznych sosen
boisz się ich cienia
odczuwasz że jest tam ból
twardy jak śmiech drwala ostrzącego zęby piły
to dobrze zawołasz z pustych komnat muzealnych
już dawno rozsypały się wszystkie eksponaty
ten pył który spotykamy każdego upalnego poranka
ten kosmiczny pył to rozkruszone drobiny
umierającej cywilizacji
resztki wysychającej wyobraźni
już nie broni nas sztuka
w mroku widzisz jej ledwie zarysowaną twarz
miękki podbródek
wyłupiaste oczy czerwieniejące niczym ślepia wilka
chytry chichot losu łup w kłach mrozu
paleta barw nie zmienia się dawno zamilkła w niej radość
między złożonymi palcami czujesz jej resztki
przemykają się tam gdzie wszystko staje się bezrozumne
dostrzegłeś to mój Cyprianie Kamilu
obraz pełen niedokładności
skrzypiące kuchenne schody
którymi wprowadzano ciebie na górę
abyś omijając salon mógł dotrzeć w tumult kuchni
brzęk garów
woń przypalenizny i jedzenia
tak nasyca się wiersz słowo po słowie
reszta to nieomal drobiazgi szczegóły scenografii
przerysowane ostrą fakturalną kreską
i tylko nikomu niepotrzebne pragnienie
wiecznie przywołuje nas w coraz inne miejsca
zapamiętajmy siebie zagubionych w zieleniach bezradnej
młodości głodnych
zbiegających w dół po drabinie pragnień i nawyków
naszego ciała trzyma się mróz
chrońmy go jak bezcenną relikwię
gasną ognie zapalane na brzegach chmur w czasie sztormu
myśli pełne fascynacji i destrukcji
wciąż niżej bukiety wyschniętych traw oddychające
w śladach czyichś stóp
to twój dzień ten sam
który obudził cię przerażonego spadały fragmenty skał
źrenice ciężkie trawiące resztki nocy
powietrze w którego mięsiste podbrzusze
wbijały się ostre kawałki granitów
zapach szlachtunku
wszystko to wydawało się już za nami
przez zwisającą z okna brudną firankę przemknęło coś
refleks fragment ciężki jak kratki konfesjonału
zapewne z tamtej strony ktoś łkał przytykając
rozgorączkowane czoło paliły się jego powieki
szybciej niż lot jaskółki
wiedziałeś dobrze wiedziałeś
przyszedł Zalewski z butelką granatowego wina
to rozlewała się w nas
noc bezksiężycowa wyjęta z teatralnego plakatu
aż tu w chłód poddaszowych marzeń
wdzierał się stukot drewnianych kół powozów
uderzających w chropawy bruk
parskanie koni
śmiech dziewczyn kuchennych
dobiegający z pobliskiej jadłodajni
i ten zapach dochodzący z niej zakłócający milczenie poezji
w głuchowskim ogrodzie stado szerszeni rozbiło pszczeli ul
konała przestrzeń
nieczytelna pozbawiona krążenia
krwi i nadziei
znasz przecież obserwujesz ten cienki głos alarmu
w środku lata
kijanki miotające się w wysychającym stawie
wyparowują z nas początki zdania
interpunkcja staje się agresywna
wykrzykniki popychają myśli w nieokreślonym kierunku
wiemy już
najtrudniejsze odpowiedzi istnieją w samotności
wiatr zachłyśnięty własną śliną
przetrawia nas stojących z boku nie przygotowanych
niemiłosiernie w twarz praży słońce
usychają w nim rozpoczęte myśli
plecy oświetla pełne dobrotliwej łagodności światło księżyca
ponieważ zabłądziłeś w pustynnych piaskach
czytasz wszelkie miraże okolicy
szczyty palm kokosowych jakąś karawanę
której towarzyszą gardłowe okrzyki poganiaczy wielbłądów,
kwaśny wydech zwierząt zapach potu
plamy na białych burnusach
świst rzemiennego bata ciepły jak plecy niewolnika
czujesz przypadkowy liść opadający w dół
za wszelką cenę chcący przerysować zmarszczki twojej twarzy
poświata jego lotu dotyka krawędzi księżyca
w milczeniu oddycha
jakby inną mroczną stroną lustra
śpią tam wszyscy aniołowie
którym lód i drobiny śniegu pozlepiały skrzydła
i ja
oddzielany kartkami starych kalendarzy
powłóczący nogami
oparty o leszczynowy kijek
zwijający się niczym wyschnięta kromka chleba
z podniebieniem przepalonym od cudownych tabletek
ja
pozbierany z wszystkich ścieżek
które mnie kiedyś bolały
i z tych które obdarzałem bezrozumną przyjaźnią
błądzący od dzieciństwa po tych samych ugorach
bosy chłopak w krótkich spodenkach
biegnący przez jesienne rżyska
spokojny jak echo goniący z nim stada kuropatw
karmiący gołębie dziksze niż gruzy zniszczonego miasta
ja ekshumujący niespokojny zapach spalonych ciał
na pobrzeżu historii
więzień słów nawyków
interpunkcji
i w bezbarwnej przestrzeni ciągle tułających się
znaków zapytania
szukający azylu
otwieram usta aby przez chwilę
poczuć inny smak księżyca
Łatanie żagli
Romanowi Śliwonikowi
Dziś cerowałem żagle
milczałem i milczały we mnie
wszystkie przelatujące ptaki
ktoś inny nieobecny uderzał
w niewidoczną część księżyca jego ból
przelewał się w ośnieżoną dolinę konał
w ciszy takiej jaką znają tylko umierające we wnykach sarny
agonia ta zapisywana w szkolnych lekturach
drażni nasz zmysł szlachetności
obok
zasypiała rzeka bezbronna niczym zgaszona żarówka
środkiem nurtu podróżowały stada pszczół
dawno opuściła je dobra królowa
do dziś widać smugi jej przelotu
wysuszone zwłoki trutni pod ciemnym kasztanowcem
zapach którego dziwna konsystencja napełnia trwogą
szept rozłożonych skrzydeł samotność zagubionego dworu
z dużej odległości obserwujesz gromadę mężczyzn i kobiet
na piasku plaży nieudolnie rysują kształt ryby
wydłużone płetwy
oczy pełne nadziei
niebo
nad nimi przelatujące albatrosy
fale przelewające się wzdłuż grzbietu i skrzeli
usta wyszczerbione cierpkim uśmiechem niedojrzałego agrestu
czyjś żal
pełen wątpliwości oglądasz próby ożywienia gesty
które stygną zbyt szybko aby je zapamiętała literatura
ktoś ruchem dłoni wzywa ciebie zaufasz mu
pójdziecie w najodleglejsze cienie katakumb
nawet wtedy kiedy powrót wydaje się już
niemożliwy do spełnienia
pustoszeją ulice słychać trzask
zamykanych okiennic wyślizgłe bruki parują krwią
krajobraz wypełniają stada podróżujących much
ich natrętne brzęczenie wytrąca cię z drzemki
w twoich dłoniach trzepocą wilgotne żagle
ktoś obojętny na los zranił ich dumę
padający deszcz wygasza je całkowicie
zwisają w dół
pełne rozpaczy o źrenicach wypełnionych melancholią
ich nierównomierny puls dotyka twojej wyobraźni
uciekasz z tego miejsca
przyznaj się zawsze uciekałeś
każdy twój gest zmrużenie powiek wykrzywienie warg
słowa książki wiersze
pełne dostojnego kurzu pory roku zółknące
na alpejskich stokach mroźne fiordy wojny kaukaskie
wnętrza kościołów synagog i meczetów
uciekasz od swojego pana Boga
w cień miejsc których nie rozumiesz
pod ich obrzękłe od słońca powieki
w najaśniejsze smugi rozpaczy
do nieistniejących portów
w ogniu wodzie powietrzu modlitwie
ty miłość
ty bunt
ty pragnienie
w zbliżeniach nie do pokonania
w wiecznie nie spełnionym pożądaniu
tymczasem słońce przesunęło się na drugą półkulę
nad brzegiem zamarżniętej rzeki usiadła kobieta
o oczach dojrzałych czereśni
zamilkły rozkrakane wrony
z drzew zniknęła ostatnia kora
biała nagość
prowadziła w głąb odkrytych sumień – tężał mróz
opadło ramię pobliskiego semafora jak twoja dłoń
blada między ślepym torowiskiem – z tej stacji
wyrusza tylko zmierzch jego czerń zamazuje kontury Akropolu
i Forum Romanum z białymi westchnieniami mijających wieków
w najodleglejszym porcie
spośród nadbrzeżnych mgieł
wynurzył się kadłub Santa Marii
rozpostarte płótna uniosły ją
ponad wszelkie nadzieje próżnego świata
usłyszałem charakterystyczny głos ludzi morza
pełen soli cienia i mrocznych katakumb
rzeźbionych przez długie lata
ktoś na nadbrzeżu zastygł w takim geście który
każdą zapamiętaną chwilę przenosi w głąb milczenia
jakiś ksiądz unosił poły czarnej sutanny
usta napięte gasnące
struny w starych skrzypcach rozciągnięte do bólu
całego organizmu
tak to ta sama modlitwa
pełna próśb błagań pokory od jej szeptu trzeszczą
pnie sosen uwzniośla się rzeczywistość
tymczasem
morze staje się cichsze niż najśmielsze sny całej ludzkości
nadchodzą barbarzyńcy
to my o oczach wystudzonych nienawiścią my pełni wybaczeń
i pragnień
stale głodni
w nas pulsują wszystkie wymarłe horyzonty
tańczy dzika muzyka piszczałek dudnią bębny
ich źle wyprawiona skóra wibruje
ciemnym zapachem ścierwa
wracamy wbrew sobie i dla siebie upadają pomniki
milkną orkiestry salwy honorowe wypełniają place
z tego miejsca
uciekły zwierzęta i ptaki lasów
pustka ich gniazd była przeraźliwsza
niż wczorajsze pobojowiska
smak osierocenia
okopy wypełnione śmiercią i bohaterstwem
jakiś guzik z herbem zwilgotniałe fotografie
przeżarte potem onuce
odwinięte warstwa po warstwie z naszego przerażenia
spłaszczona na czyjejś piersi kula
gryzie ją rdza krwi i samotność – umiera
płakały kobiety dzieci kryły twarze za fałdami matczynych spódnic
pachniały dziegciem skrzypiące bale pomostów
ale zmysł powonienia nie był żadnym elementem scenografii
nikt nie zwracał na to uwagi oprócz starca
któremu upadła ostatnia kromka chleba
podnosiłem ją zawsze z cienia niespokojnej ufności
tak jakby kryły się w niej wszelkie tajemnice leśnych duktów
igrzysk olimpiad sportowych uniesień tłumu
zwycięstwa porażki
i oszalałej śmierci którą można spotkać w ciemnych salach
psychiatrycznego szpitala
pochylają się nad nią pełne troski twarze sióstr
ich radości i uniesienia pachną formaliną
środkami dezynfekującymi
i reanimacją dawno zapomnianych poetów
sobotnie popołudnie było zbyt miłosierne
dla nas błądzących po różnych zakamarkach i śmietnikach
z kieszeniami pełnymi tęsknot
chłodnym blaskiem gwiazdy zabłąkanej przypadkowo w te okolice
miasta świata zgubiły swój metaliczny sens
ich ulice dachy wyłożone stromą wyobraźnią
zapadały się we własnym pożądaniu niczym ciało
ogromnego wieloryba wyrzucone na brzeg
ale wracamy w chłód miasta
coraz więcej nadziei w drobiazgach
pogubionych wczoraj i znacznie wcześniej
w odległości większej
niż dźwięk kościelnych dzwonów
krzyk gromady dzieci
wybiegających na szkolną przerwę
ta sama przestrzeń odnalezione przypadkowo szczegóły
ogryziony ołówek z dzieciństwa jakaś agrafka
spinająca spodnie porwane od włażenia na drzewa
scyzoryk z wyszczerbionym ostrzem
pierwsze kleksy w pomazanych zeszytach
zarośnięty szuwarami staw
wyniesione z domu matczyne prześcieradło przypięte na kiju
do blaszanej wanny
krzyk zbuntowanej załogi wytrzeszczone pełne złośliwości oczy
których nie jest w stanie zamazać żadna przestrzeń
to nie odległość czyni nas bezbronnymi
kiedy z mapy giną ostatnie drogowskazy
to miękkość naszych myśli
hardość serc połamanych przez przydrożne chaszcze
pogubione wskazówki kompasów śmietniki wyobraźni
dziś cerowałem żagle sam na wielkim pomoście
z którego już dawno ktoś zabrał słońce
i niecierpliwy puls księżyca
zamknął światło w ogromnej zaciśniętej pięści
czujesz się samotny oszukany
w myślach szukasz imienia
które da ci spokój i równowagę
pocierasz palcami kartki starej książki
jakby tam w jej rozżarzonym wnętrzu
tliło się jeszcze to
czego nigdy nie dotknąłeś swoją obecnością
właśnie kończy się średniowiecze
Kopernik zasypia w wieży zamku fromborskiego
jest tak samo bezbronny i samotny
jak świecąca nad nim galaktyka
wieczność którą spotkał nieprzypadkowo
wciąż chłodna
spragniona
pokryta porami roku niczym omszały głaz mchem
patrzy w dal
w takim momencie prostują się znaki zapytania
marzenia wydają się dłuższe
niż wszystko to co do tej pory mogło się wydarzyć
głęboko w krajobrazie Zalewu Wiślanego
horyzont rozwiązuje jasny cień żagla
to Santa Maria
wciąż wraca do brzegu którego nie może dostrzec
być może dłonią niewidoczną wśród fal Kolumb
pokazuje nam inną stronę świata pełną ufności i nadziei
albo unosi ją w geście rozpaczy którego nikt z nas zrozumieć
i dostrzec nie potrafi
Krystyna Zając
Smaki dzieciństwa
koło mojego domu
dzieciństwa
płot kołysze się
do muzyki świerszczy
a na jego sztachetkach
porozwieszane
matczyne troski
za tym płotem koło domu
sad pełen dostatku
i zielone jabłka
za pazuchą wiatru
a dalej barwny ogród
gdzie motyle roznoszą
wspomnienia
– smaki mojego dzieciństwa
Komoda babci Stasi
w drewnianej komodzie babci
cztery szuflady zapełnione
po brzegi
w trzech równiutko ułożona
pościel
dalej ręczniki i bielizna
a w czwartej rozgościły się
wspomnienia
– listy od siostry zza oceanu
skropione łzami
pożółkłe fotografie bliskich
serdak od stroju krakowskiego
lawendowe mydło od matki
ukochana książka i różaniec
cały wymuskany od codziennych
pacierzy
z tej drewnianej komody babci
zostały mi tylko wspomnienia
jej równiutko poukładanego, choć
jakże trudnego życia
Fotel dziadka
stary drewniany fotel dziadka
skrzypi przy każdym powiewie wiatru
oparty o spróchniały
słup werandy
przypomina mi przeszłość zamkniętą
gdzieś w oparach
fajkowego dymu
za każdym razem, gdy na nim
siadam
czuję nierozerwalną więź z wieczornymi
opowieściami
o wojennej tułaczce ułana
i Borynową miłość do tego skrawka
rodzinnej ziemi
* * *
w domu mojej prababki Marianny
na starych zdjęciach
suszą się wspomnienia
– tu moja babka w pękatej spódnicy
pośród stada siwobiałych gęsi
a tam dziadek w obłokach
fajkowego dymu
i jeszcze ogród dzieciństwa
mojej matki
przedzielony ścieżką jak suwakiem
starej kurtki
na połowę kwietną i warzywną
– tak jak u mnie
Prymicyjny obrazek
w spiekocie słońca
i szarego kurzu
kocie łby drogi krzyżowej
krzyki tłumu, płacz kobiet
Twoje cierpienie i wzrok Matki
szyty bólem
przyjaciele zawieszeni między
wiarą, a strachem
i jedna Weronika, której na pamiątkę
zostawiasz swój prymicyjny
obrazek
Jolanta Zarębska
Ziarno i miód
jeszcze mnie nikt tak nie spotkał, jak ty.
bezczelny w hebanie a tak pomarańczowy,
niby aura lipcowych parasolek w drinkach
na costa brava, gdy rozpięte sutki
mają dość słońca, a pragną jeszcze.
zagadka ostatniej strony kryminału,
niedosyt pierwszej nuty w balladzie cohena.
spacerujesz przeze mnie promieniem
roentgena, a gdy już dochodzę do wniosku,
że świat przed tobą był tarczą wyłuskanego słonecznika,
kreślisz obraz plastra miodu.
– zobacz, jaki podobny, mówisz.
i wypełniasz puste gniazda
ziarnem i miodem.
Anatema
tak się zdarza: przeminęliśmy
jak wszystkie kolosy na glinianych nogach.
w makroskali to tyle,
co rosa, zanim wysuszy ją następne słońce.
nasza tragedia jest policzalna,
niczym jedyny nieurodzajny kłos
w polu dorodnego zboża.
dopiero tam, dokąd zmierzają modlitwy
ułomnych korków szampana
i jaskółek wziętych za mechaniczne drony,
znajdziemy jednię, wiekuisty seks.
okaleczone androgyne.
spełnienie klątwy:
nie będziesz miał bogów cudzych
po mnie.
Szal
może powinieneś częściej bywać we mnie gołębiem,
albo kwiatem lilii, muzyką, czystym płatkiem śniegu,
równaniem, słonecznym blaskiem,
zajączkiem z lusterka rybiej łuski?
rzadziej – fantomowym bólem po amputacji
języka wspólnego języka,
ślepym respondentem nieprzeczytanych listów,
stukotem pociągu, który już nie kursuje?
bo, widzisz, sama nie wiem,
dlaczego wysiedliśmy.
każde z nas pamięta, co chce.
oboje – to samo
szaleństwo.
szal.
Właśnie
właśnie podarłam ostatni wiersz o miłości.
trochę mi szkoda, bo napisałam,
jak po prostu zwyczajnie kocham.
wstaję rano prawą nogą na twoje szczęście,
chociaż może wcale nie przyjdziesz,
na wszelki wypadek biorę dla ciebie parasol.
przy śniadaniu martwię się, czy się zdrowo odżywiasz,
i, wiesz, cały dzień gadam do ciebie,
aż mnie boli tył języka.
kiedy sama jem obiad, już rozmawiamy!
o, wtedy mam większą wprawę i odpowiadasz.
jesteś mądry i czuły. kocham cię.
wieczorami pracuję, wieczorami mało ze sobą mówimy.
myślę tylko: no widzisz, jak trzeba pracować.
bo trzeba pracować, trzeba i kocham cię.
ale w nocy jest mi trudno z tobą rozmawiać.
właściwie nie rozmawiam z tobą w nocy.
śpisz sobie przy mnie, ja czuwam.
głaszczę włosy.
i tak się wstydzę,
że cię kocham,
aż wstyd.
Domykanie
zegar dzwoni kostkami w niewysłanej szklance.
szron na trupach nawłoci ubrał wzór w koronki,
na krawędziach ulicy – świetlne głownie – lance,
plamy nocy na bruku zerwał wiatr z postronków.
przypomniana sprzed wieku nuta, już omdlała,
znowu łasi się głodna, skamle niedobita.
a nad światem szybuje Eris oszalała.
nie dosyć nasycona, nie dość krwi opita.
jeszcze jej mało trupów – liści na dnie ulic.
jeszcze chce tej ofiary z płatków moich powiek.
żeby do końca wygrać ruletkę i wrócić,
sprawdzić, jak słaby może być normalny człowiek.
na ostatnim przystanku wieniec wieńczy dzieło.
buty już mogą cisnąć, byle były ładne.
byle wszystko dokładnie wreszcie się domknęło.
zegar dzwoni kostkami w niedopitej szklance.
Kajetan Woźnikowski
Urodzony 20 stycznia 1996 roku w Bielsku-Białej. Dorobek literacki: debiut Myślodsiewnik, 2014 – zbiór krótkich tekstów prozatorskich i lirycznych; Śmierć, zakon, jeż i demony, 2015 – powieść fantasy poruszająca problemy filozoficzne.
Bohdan Wrocławski
Urodzony w 1944 w podwarszawskim Milanówku – polski poeta, pisarz, dramaturg. Debiutował wierszami w 1963 r. W 1967 r. ukazała się jego pierwsza książka poetycka Linia Krat. Opublikował wiele tomów wierszy, zdobywając uznanie krytyki i liczne nagrody literackie. Jest także autorem piosenek literackich. Przez kilkanaście lat występował na scenie, prowadził popularny kabaret literacki „Ostatnia Zmiana”. Pisze sztuki sceniczne dla dzieci i dorosłych. W 2006 otrzymał nagrodę poetycką UNESCO na „Światowych Dniach Poezji” za tom wierszy zatytułowany Inny Smak Księżyca. Od września 2010 redaktor naczelny e-Tygodnika Pisarze.pl.
Krystyna Zając
Krystyna Zając z d.Nawrocka, absolwentka Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy i IBL w Warszawie, nauczycielka w Szkole Podstawowej w Strzegowie, pow. mławski, samorządowiec. Jest laureatką wielu międzynarodowych i ogólnopolskich konkursów poetyckich. Zdobywczyni Złotego Pióra w Mławie, tytułu Mistrza Poezji w Wąglanach, Srebrnego Konika Morskiego w Świnoujściu, głównej nagrody w konkursie im. J. Krzewniaka w Karczewie i im. ks. J. Popiełuszki w Suchowoli. Jej wiersze można spotkać w wielu almanachach poetyckich, prasie ogólnopolskiej, podręcznikach szkolnych, a także emitowane były na antenie płockiego i ciechanowskiego Radia Katolickiego. Jest członkiem ciechanowskiego oddziału Stowarzyszenia Autorów Polskich i warszawskiego Klubu Literackiego Nauczycieli przy Okręgu Mazowieckim ZNP. Do chwili obecnej ukazały się jej trzy tomiki poezji – Moje podróżowanie; Między niebem, a ziemią i Z przydrożnej kapliczki oraz czwarty, wydany wspólnie z utworami jej ojca, Stanisława Nawrockiego, Na cztery ręce.
Jolanta Zarębska
Urodzona w 1959 roku, filolog po Uniwersytecie Wrocławskim, polonistka ZSO w Złotoryi, absolwentka Reżyserii Teatru Dzieci i Młodzieży w PWST we Wrocławiu. Wydała w oficynie Miniatura tom wierszy pt. Śpiewam i milczę, 2012. Recenzentka, poetka i felietonistka Portalu Pisarskiego, od niedawna publikuje recenzje i wiersze na portalu Pisarze.pl. Jej wiersze pojawiły się w pokonkursowym almanachu XXII Ogólnopolskich Spotkań Pokoleń Kruszwica – Kobylniki 2010 Z ziemi przychylnej, w almanachu tych samych Spotkań – edycji roku 2012 – Słowiańska woda pamięci, w antologii Portalu Pisarskiego pt. Niebieskie krzesło oraz w Harmonii dusz – antologii poezji współczesnej, w antologii portalu Ósme piętro pt. Gorąca cegła. Lubelski Almanach poezji religijnej A duch wieje, kędy chce zawiera kilka jej wierszy (AD 2014), współpracuje także z „Sofą”, dwumiesięcznikiem literackim.